Między dwudziestym a trzydziestym piątym kilometrem przemyślałem całe swoje życie. I skończyłem ostatni Maraton Warszawski z uśmiechem.
Goni mnie stary człowiek. Czasem mnie nawet dogania, kiedy biodro nie daje mi w nocy spać, a ortopeda podnosi brwi na widok rentgena i wiadomo, że to się skończy endoprotezą. Czasem mu uciekam, kiedy idę na wywiadówkę syna do podstawówki albo piszę prozę, bo zamierzam w tym jeszcze zrobić karierę, a nie myśleć o emeryturze. Ale ten stary człowiek, jego cień, nieustannie mi towarzyszy. Ścigamy się.
Słowo życiówka odłożyłem już dawno na półkę wspomnień i nostalgii, nawet karbonowe buty cudów nie zdziałają. Ale w bieganiu ciągle miałem focus na łamanie trójki w maratonie. Ostatni raz zrobiłem to dwa lata temu, w stylu z którego będę dumny na łożu i z wynikiem, który przypominam przy każdej okazji: 2:59:57. A potem była pierwsza wizyta u ortopedy, poszedłem pro forma, a wyszedłem z diagnozą choroby zwyrodnieniowej stawu biodrowego. I stary człowiek złapał mnie od tyłu za koszulkę, i zaczął ciągnąć.
Po złamaniu ręki w grudniu moja forma poleciała w dół, jak postać z kreskówki wpadająca w przepaść. Pierwsze treningi z gipsem po 8:00 min./km. I uciekające bariery. Półmaraton Warszawski wiosną w 1:29, Półmaraton Tarczyński już w 1:31, co za upadek.
W niedzielę pierwszy raz od dawna stawałem na starcie maratonu nie myśląc w ogóle o łamaniu trójki. Ustawiłem się na 3:10, wcześniej pisałem na blogu, że to dla mnie dziś granica, poniżej której biegać się nie godzę.
Hahaha.
Zrobiłem naprawdę dobre przygotowania do maratonu. Duże objętości. Za mało szybkości, ale nie idzie już mocniej docisnąć na parkrunie (oczywiście spróbuję jeszcze – ale wiem, że nie idzie). Zrobiony mały domowy obóz biegowy. Odżywianie, nawadnianie, wypoczynek, żele na trasie – wszystko na szóstkę.
Zrobiłem tylko jeden błąd. Nierealistycznie ustawiłem sobie poprzeczkę.

Wystartowałem na 3:08-3:09. Kiedy koło półmetka dogoniła mnie grupa na 3:10 poczułem, że stary człowiek mnie dogonił i zaczyna wyprzedzać. To były najsmutniejsze kilometry maratonu. Już nigdy. Coraz wolniej. Emerytura. Rozszlochane myśli.
Grupa zaczęła odjeżdżać koło 30 kilometra. Zostałem na Marymonckiej sam z własnymi myślami, ze starym człowiekiem ramię w ramię. Czy jestem w stanie zmobilizować się do walki, dogonić grupę. Tak zrobiłem dwa lata temu i skończyłem z triumfalnym 2:59. Nie. Ewentualne 3:09 nie przyniesie mi tego szczęścia, co wtedy złamana trójka. A 3:11? Niby porażka, ale who cares? Kogo na świecie obchodzi, czy pobiegłem maraton w 3:09 czy w 3:12 albo 3:13. Nawet jeśli ktoś mi kibicuje, to te wyniki praktycznie się nie różnią.
Owszem – 2:59 to jest magia. Magią są życiówki, ale mnie to nie dotyczy. Może kiedyś magią będzie 3:29, a kiedyś 3:59 – w M-bardzo dużo? Ale tak – who cares?
Powiesiłem sobie przed tym biegiem poprzeczkę na 3:10, to był mój jedyny błąd. Dlaczego? Nie miałem papierów na taki wynik, moje treningi, moje starty kontrolne, Tarczyn – pozwalały myśleć według naszego Liczydła Biegowego w najlepszym wypadku o 3:18. Umiem w maraton, więc wystarczyło wystartować na 3:15. Taka ładna, okrągła liczba – trójka plus kwadrans akademicki. I cieszyłbym się ze swobodnego złamania tej bariery, a nie hamletyzował, że ucieka 3:10.
Może w przyszłym roku potrenuję lepiej, może zniknie obciążenie organizmu ciągnącymi się skutkami złamania ręki, może może coś. I może pobiegnę te 3:09, a nawet 3:08 czyli lepiej niż rok temu. Ale to będzie dla mnie złamane o 6-7 minut 3:15.
Sześćdziesiątka, do której mi coraz bliżej, to nowa czterdziestka. A 3:15 to nowe 3:00.

Z tą myślą dobiegłem już w całkiem pogodnym nastroju do Kingi, która stała z Małym Yodą pół kilometra przed metą. Mały Yoda podbiegł ze mną kawałek bez problemu utrzymując tempo rzędu 4:00, bo jednak końcówkę zafiniszowałem, żeby złamać jeszcze 3:14. A po biegu podpytywał, w jakim czasie przebiegłby maraton, ile będzie miał moim zdaniem w swoim pierwszym maratonie. Ciekawe, czy wtedy będziemy się mogli pościgać, czy będzie pozamiatane?

Fot. Paweł Wółkiewicz – dzięki
Złamałem w niedzielę 3:15 o ponad minutę. I dlatego na zdjęciu otwarciowym zrobionym przez doskonałą fotografkę ze świetnej ekipy Sportografia (dzięki) uśmiecham się jakby młodo. A teraz, trzy dni po maratonie, biodro o dziwo nie boli prawie wcale.