Nie jestem bogiem. Orlen Marathon w 3:00

Całą sobotę organizm broni się przed tym maratonem. Dostaję psychosomatycznego kataru, muszę się położyć w dzień, piszę coś na komputerze i zasypiam nad klawiaturą. Jadę na prostych lekach, bo skomplikowanych nie uznaję – aspiryna, witamina C, ibuprom.

W niedzielę rano wstaję do boju. Pogoda marzenie. Powiecie, że na trasie był wiatr – był, ale nieduży, w jedną stronę zwalniał, w drugą popychał, żadne alibi. Na niebie słońce, ale jakieś takie jak na zimnych zdjęciach z lata w Finlandii. Temperatura odczuwalna kilka stopni, a jeśli ktoś biegnie maraton, to w sam raz.

Ustawiam się za balonami na 3 godziny, planuję je dogonić i przegonić robiąc sobie nadróbkę, zanim mnie złapią na finiszu. Ale balony idą szybko, za szybko, na 2:57-2:58, więc trzymam się z grupą do jednej trzeciej maratonu. Wciągam żel, bo organizm po kilometrach w 4:08-4:11 zaczyna się domagać zasilania. Średnie tempo potrzebne do złamania trójki to, przypomnę 4:15. Grupa odjeżdża, a ja po podbiegu na Pięknej, gdzie tracę świadomie koło 20 sekund (żeby się nie zakwasić) mam półtorej minuty przewagi nad planem.

Na tym zdjęciu, które robi mi Dziki koło 25 kilometra właśnie mu to krzyczę. Za chwilę drugie i trzecie zdjęcie robi mi Marek-Rakieta, tryskam wciąż optymizmem nadróbki i wychodzą moje najlepsze biegowe zdjęcia od nie wiem kiedy. Są na otwarciu i na zamknięciu tego wpisu.

Chodzi nie tylko o te 75 sekund, które nadrobiłem do 1:30 na połówce. Ale o to, że czuję się dobrze, mocno. Nadganiam co straciłem na podbiegu. A za chwilę zbieg Idzikowskiego. Dziki mówi mi trzy rzeczy: że ma banana, domowy izotonik i będzie jechał do końca. I jeszcze jedną, że jak się skończy zbieg, to mam się przygotować na 5 km pod wiatr. No dobra, tutaj wiatr rzeczywiście przeszkadzał.

Na dole Podopieczna Renata daje mi obiecane pół banana (dzięki). Dziś jestem strasznie uzależniony od energii. Każdy żel, kawałek banana daje mi kopa. Nawet izotonik, chociaż napojów izotonicznych od lat na biegach unikałem (jak popijesz żel izotonikiem, to szybko biegniesz… do toalety). Wziąłem teraz jeden kubek przez pomyłkę i staram się już do końca planować, kiedy żel, kiedy izo, a kiedy banan.

Dzikiego proszę o banana w najtrudniejszym punkcie maraton – na kilometrowym podbiegu na ul. Tamka. Zwolnienie do 5:01 i tracę wszystkie nadróbki. Ale odzyskuję siły, przyspieszam na Krakowskim, na zbiegu Konwiktorską i po nawrocie na Wisłostradzie.

I tutaj zaczyna się maraton. Nie po trzydziestce. Dobry maraton nie ma ściany, nie ma żadnej prawdy objawionej po pokonaniu trzydziestu kilometrów. Maraton zaczyna się na 37 kilometrze. Wtedy stajesz do egzaminu.

Pierwsze pytanie: w jakim stanie tu dotarłeś, czy trzymasz godność, czy to ciebie ktoś trzyma jak kukiełkę ze szmaty. Odpowiedź jest dobra: w dobrym. Wyprzedzam, wyprzedzam słabnących biegaczy, aż Dziki mi mówi: „Ale dałeś po tym izotoniku”. Jem, piję i biegnę.

Ale jest jeszcze drugie pytanie: czy jesteś w stanie przebiec ostatnią piątkę w czasie, w którym musisz ją przebiec. Jestem w tym momencie mistrzem całkowania maratonów i różniczkowania strat. Przed Tamką liczyłem sobie, że będę mógł końcówkę biec po 4:20, więc z rezerwą. Teraz wychodzi raczej 4:15, 4:12. Co kilometr odbieram rachunek, coraz gorszy niestety. W końcu muszę pobiec po 4:08, a wychodzi raczej po 4:18.

„Dasz radę, dasz radę” zaklina Dziki z roweru. I gość w pomarańczowej koszulce, którym dzielimy się ostatnimi łykami izotoniku Dzikiego. I Biegający Ortopeda, który nawet podciąga mnie ze 100 albo 200 metrów i też czaruje słowami.

I to jest jednak piękne – że maratonu nie da się zaczarować. Ostatni raz zrywam się na czterdziestym kilometrze. Szacuje, że gdybym pobiegł  w 4:05, mam nawet na chwilę na zegarku tempo kilometra 4:06, ale ostatecznie wychodzi 4:13. Rozkładam ręce. Nie dam rady pobiec w tempie, którego maraton ode mnie wymaga na końcówce. Następny kilometr tylko w 4:17.

Po co tu tyle tej matematyki? Bo to jest clue biegania. Bieg, w którym nie daję razy biec szybciej niż po 4:13, odpuszczam cel i zwalniam do 4:17 – o cztery sekundy! – to jest dobry bieg. Wyprzedzam towarzyszy porażki, nikt z nas już nie złamie trójki, widzieliśmy balony na agrafce w odległości teleportacyjnej.

Końcówka zrobiona w 9:21. Jestem zadowolony ze stylu, w jakim przegrywam. Powiecie, że to tak jak polskie drużyny piłkarskie. Może, chociaż maraton jest dla mnie bardziej duchowym sprawdzianem niż wydarzeniem sportowym.

Dobiegam w 3:00:27. Naprawdę nie było to do urwania. Chociaż to mniej niż sekunda na każdym kilometrze.

Myślę o tej porażce za metą. Oczywiście, że wolałbym docisnąć, złamać i tryskać na monitor euforią. Bez dwóch zdań. Ale wtedy zaczynasz myśleć o sobie: jestem bogiem, bohaterem, superbohaterem. Po porażce rozumiesz, że nie jesteś nadczłowiekiem, tylko po ludzku przegrałeś. Przygotowywałeś się, walczyłeś, a maraton Cię pokonał.

W domu robimy sobie taką fotę z Kingą. Ona biegła na 10 km, stwierdziła w połowie dystansu, że nie będzie życiówki i zwolniła. Jest bardziej racjonalna, czy mniej waleczna? A może tak nie chce przegrać, że woli odpuścić zawczasu?

Nie wiem. Kinga jest zadowolona, zrobiła 46:23, niecałe półtorej minuty poniżej życiówki. Ja pobiegłem 27 sekund poniżej celu. Jestem tym wciąż poruszony, nie wiem jak usnę (jest 1:13 w nocy, kiedy to piszę). Lubię w bieganiu te wszystkie emocje.

Fajna anegdota za metą. Podchodzę do Dzikiego, rozmawiamy przez barierkę, Dziki zrobił się już racjonalny. 27 sekund, nie do urwania, ok. Gadamy i nagle widzimy, że kilka metrów dalej leży na ziemi dziewczyna. Pozycja ustalona boczna, okryta ciepłą kurtką. Mąż przez barierkę gładzi ją po głowie.

  • Co się stało? Wszystko w porządku? – pyta Dziki.
  • Tak, Ola się tylko trochę źle poczuła – odpowiada mąż.
  • Ola, wszystko w porządku? To pierwszy maraton? – Dziki nawiązuje kontakt, jakby był w pracy fizjoterapeuty

Ola potakuje, że wszystko ok. A mąż puentuje:

  • To jest wicemistrzyni Polski w biegu 24-godzinnym, tylko dziś biegła pierwszy raz po ciąży.

To Ola Niwińska była.

Tyle o tym biegu. Zostaje mi to zdjęcie. Faceta, który wierzy, że to co trudne, jest możliwe. Jak nie teraz, to następnym razem.

Sss

Komentarze

9 thoughts on “Nie jestem bogiem. Orlen Marathon w 3:00”

  1. To jeden z piękniejszych, ba! najpiękniejszych opisów maratonskich emocji! Dziękuję bardzo!
    A po 2- Czy kiedyś nauczę się tak rozkładać siły? Liczyć w trakcie biegu wynik? Zakupię Garmina i zacznę pilnować tempa, na treningach i w czasie startów.

  2. Pięknie Wojtek, pięknie!!! I znów chce się Ciebie czytać, i znów chce się biegać, i znów….Ja wczoraj ukończyłem swój 7-y OWM, z akcentem na ukończyłem!!! Po kontuzji płaszczkowatego łydki na koniec lutego przebiegłem od tamtej pory może 60km.Udało się w 4,25.Wracam do treningów. W maju tri olimpijka w Olsztynie!Gratki i pozdrowienia dla Was.
    kawonan

  3. Nie da się ukryć, mocno i pięknie napisane. Ja, pomimo przebiegniętych trzech maratonów jeszcze maratończykiem się nie czuję, wszystko przede mną !

    Dzięki za uśmiech do obiektywu 🙂

  4. Też biegłam. Też nie złamałam 3h. 3:01:01, myślę o tym non stop, ale nie rozoaczam. Wiem, że dam radę następnym razem. Pan też, bo czuję, że też Pan to kocha!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *