Łąkotka. Pomarańczowy alarm

Zawsze chcesz więcej. Seksu chcesz więcej, alkoholu więcej, kawy, czekolady więcej. Maratonów też więcej poniżej trójki. Ale czasem się nie da.

Kiedy Bartosz – biegacz, zawodowy pianista, znajomy i gawędziarz – wypowiada te słowa pod moim domem, wiem, że powiedział coś ważnego o bieganiu. I o życiu, o naturze ludzkiej, która stawia sobie cele do osiągnięcia, jak ładnie mówimy. Albo popada w uzależnienia, jak mówimy z pogardą. A czasem nie wiemy, jak o czymś powiedzieć.

Nie mam innego celu na tę jesień niż maraton poniżej trójki. Po wiosennym Orlenie w 3:00:28 z podbiegiem na Tamkę, wiem, że to jest do zrobienia. I wiem, że to trudne.

A zaczyna do mnie docierać, że to będzie niemożliwe. Bo prawdopodobnie wtedy będę się szykował do artroskopii, a może będę już przechodził rehabilitację po operacji.

Żółty alarm „pobolewa mnie łąkotka” zmienił się w pomarańczowy. W stawie kolanowym czuję ciągle ból – narastający i odpuszczający – widzę opuchliznę. Pobiegam jest gorzej. Albo lepiej. Żadnej regularności, tylko złowrogie akordy nadchodzącej apokalipsy.

Mogłem pokazać moje kolano Pawłowi, biegającemu ortopedzie. Zapytałem go, czy widzi szansę na to, że to problem z przykurczem mięśnia, który zmienił mechanikę stawu i doprowadził do przejściowego wysunięcia łąkotki. Uśmiechnął się przepraszająco. I pokazał mi grafikę. Jak ktoś ma taką budowę jak ja – tzw. nogi na beczce prostowane, a ładniej mówiąc a la Zbigniew Boniek – to oś nacisku nie przechodzi przez środek stawu kolanowego, tylko przez wewnętrzną część kolana. Koło łąkotki. To nie wyrok, ale jeśli aparat ruchu jest eksploatowany i jeśli tkanka łączna nie jest najwyższej jakości – a pierwsza artroskopia świadczy o tym, ze nie jest – to nie ma bata. Druga łąkotka też będzie krzyczała o artroskopię.

W tym tygodniu mam mieć rezonans magnetyczny, ale czuję już, że będzie to po prostu formalne ogłoszenie wyroku.

Biegający Ortopeda, nasza znajomość, to też historia maratońska. Poznaliśmy się, kiedy rok albo dwa lata temu kibicowaliśmy z Kingą maratończykom w Warszawie. Wymieniliśmy się wizytówkami i życzliwością, ale okazało się, że Paweł ma o wiele większą pamięć.

Biegnę w tym roku na Orlenie, już wiem, że nie złamię trójki, bo cudów nie ma. I na 40. kilometrze wyskakuje zza barierki gość, żeby mnie podciągnąć. Biegnie ze mną dobre 200-300 metrów, motywuje. Przypomina bez urazy skąd się znamy, bo na 40. kilometrze nie jestem w stanie skojarzyć. Zapamiętuję to, dziękuję, ale nie przyjdzie mi do głowy, że będzie mnie pewnie ratował z gorszej opresji niż 28 brakujących sekund.

Biegam sobie teraz trochę. A potem boli. A potem przechodzi. Stoję w rozkroku mentalnym – szykować się z nadzieją na jesienny maraton? Że organizm jeszcze da radę znieść obciążenia, a artroskopia później. Całym sercem jestem za, a całym rozumem przeciw. Zobaczymy, co wyjdzie na rezonansie.

Wariant realistyczny: utrzymywać niezbyt obciążającym treningiem formę do obozu biegowego po trasie Krynickiej Setki na początku sierpnia. I to mnie mocno smuci. Pojedziemy na obóz, wszyscy będą ładować mięśnie i płuca przed jesiennymi startami, przed walką o życiówki. Pot, radość i okrzyki. A ja będę trenować pod udaną artroskopię. Smutek i żal.

Ale może, tak jak powiedział Bartosz pod blokiem, inaczej się czasem nie da. Chcielibyśmy więcej startów, ale potrzebna jest przerwa na operację.

Nie obejmiesz dwóch oktaw palcami jednej ręki, choćbyś bardzo chciał. Bartosz tego nie powiedział, ale mógłby.

A coś weselszego? Cudowny parkrun. W sobotę rano gadam z Małym Yodą, że może pojedziemy na parkrun, on dostanie telefon i poczeka na mnie (bo Kinga już wcześniej wyszła na swoją godzinę easy), a ja sobie pobiegnę. Byłem ciekaw, w jakiej jestem formie po czerwcowym wyluzowaniu. A Mały Yoda, że on chce pojechać całe 5 km na rowerze, ze mną. Bałem się, że spuchnie, wystartowaliśmy powoli, z końca. A w drugiej połowie dystansu nie mogłem go dogonić, skończyliśmy: Mały Yoda w 21:30, ja w 21:37.

I sportowa niedziela. Najpierw wyprawa z Małym Yodą do ursynowskiego ośrodka kultury – odkrycie weekendu, stąd pochodzą zdjęcia. Hasło rzucone na fejsbukowej grupie KS Staszewscy – Trenuj Bieganie podjęła czwórka Podopiecznych i kilkoro znajomych. I pograliśmy w siatkówkę plażową. Więcej zagranych setów, niż wypitego piwa.

Chyba w najbliższym czasie będę tak cieszył się sportem – jako radosną aktywnością uprawianą w różnych konfiguracjach. A walka o złamaną trójkę w maratonie przeskoczy na wiosnę. Po rezonansie i wizycie u ortopedy powinienem mieć trochę więcej danych, żeby to sobie poukładać.

Na razie przeciwnicy mają piłkę meczową. A może tylko setową.

PS. Po poniedziałkowym powrocie biegiem z Żoliborza myśle, ze jednak meczową.

Komentarze

6 thoughts on “Łąkotka. Pomarańczowy alarm”

  1. Trzymaj się, Wojtku. Z wiekiem i przebiegniętymi kilometrami przychodzi doświadczenie w rożnej postaci – także jako sztuka bycia bardzo cierpliwym. Wykorzystaj dobrze ten czas.

  2. Trzymam się, nawet ze spokojem myśląc już o powrocie po (pewnej już na 99 proc.) artroskopii. Ale tym razem przebieg choroby jest dużo ostrzejszy. Opiszę w poniedziałek. Ale uczestnicy Treningu Wspólnego we wtorek widzieli kuternogę 😉

  3. @Pjachu: Agnieszka – tak, utajony talent ultra 🙂 Czym dłuższy dystans, tym wyżej w stawce
    @Marta – strasznie, strasznie fajowy :-)))

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *