Środa w południe, deptak w Krynicy-Zdroju. W polskim bieganiu zaczyna się nowa epoka. Obozownictwo biegowe opuszcza papucie i wyrusza w góry. Taksówka zabiera nam ciuchy na przepak, czekamy jeszcze na Staszka, drużyny na olimpiadę już polosowane, twórczo rozwijają nazwy: A nazywa siebie Azerbejdżanem, B Białorusią, C Czadem, a D Danią. Pierwsza konkurencja, skoki przez linę, wygrywa Dania. I wreszcie lecimy w góry.
Po ośmiu letnich i dwóch wiosennych obozach biegowych w Rabce poczuliśmy we wszystkich mięśniach, że potrzebujemy zmiany. Nie tylko miejsca, ale i formuły obozu.
I w ostatnim dniu lipca ruszyliśmy jak żółwie albo ślimaki – nie dlatego, że wolno, ale dlatego, że każdy niemal z domkiem na plecach – z krynickiego Deptaka na Jaworzynę Krynicką.
Radość na Jaworzynie. I pierwszy popas. Sam się będę przez kolejne dni zastanawiał – czy więcej kalorii spalamy na bieganiu, czy wciągamy w schroniskach, restauracjach. Zupy czosnkowej na Turbaczu (rytuał obozów w Rabce) nic nie zastąpi, ale mobilny obóz biegowy kojarzyć mi się będzie z dobieganiem do punktów biesiadowania.
Albo uciekaniem przed deszczem. Na Halę Łabowską nie zdążyliśmy, różnica tylko, że ktoś mókł przez pięć minut, a ktoś przez pół godziny. Cudownie zakonserwowane schronisko, jakby ktoś ciągle używał fiata 126 p – światło gaśnie o 22., nocleg w 10-osobowych pokojach. Nie chcielibyśmy tak spędzić całego obozu, ale tę jedną noc wspominamy najcieplej.
A ja pamiętam, jak tata wziął mnie na wycieczkę z Krynicy do Piwnicznej – miałem 9 lat – liczyliśmy na Hali Łabowskiej na coś do zjedzenia. A w schronisku był remont. Chyba ostatni w jego dziejach.
A potem wyszliśmy – jeszcze w resztkach deszczu – na podbiegi ze zbiegami. I poćwiczyć technikę zbiegania. I rozegrać kolejną konkurencję olimpijską – sztafetę na podbiegu. Wygrał Azerbejdżan.
Drugie schronisko – Przehyba. Zapamiętam stąd nie tylko widok z tarasu, ale jeszcze bardziej zachwyt Pawła: „Jeny, jakie schronisko, jest ciepła woda, światło i prąd”. Prąd to do ładowania telefonu, na Hali Łabowskiej sytuację uratował Marcin, który zabrał rozgałęziacz.
Na Przehybie był olimpijski kros. Wygrał Azerbejdżan.
A ja pierwszy raz byłem tu z tatą, w 1977. Weszliśmy, schronisko pełne ludzi, z głośników leciała „Una paloma la blanca” (kto to śpiewał?) i jeszcze „Morning starr” (ta sama kapela chyba). Wszyscy w kraciastych koszulach, brodaci, jak ja chciałem już taki być.
Ruszamy rano. Od lewej: Kinga, Renata, Magda, Staszek, Renata. Staszek okaże się niezniszczalny, uciągnie wszystko. Poniżej: Justyna i Kasia, żelazna czołówka kobiet. Ania, weteranka naszych obozów w Rabce i druga Kasia, góralka, co widać, chociaż ze Szczecina.
Poniżej Kasia ze Szczepanem-Weteranem. W tle Małe Pieniny. Tam poszliśmy z tatą w 77 z Suchej Doliny do Szczawnicy i z powrotem do Rytra przez Przehybę. To moja najdłuższa w życiu wyprawa po górach, 42 km. Wtedy pierwszy raz widziałem z góry wioski pod postacią tysięcy światełek, jakby jakiś wielkolud porozstawiał znicze.
Cały czas mam tutaj tatę w sercu. A czym bliżej Piwnicznej, tym tętno bardziej rośnie.
Najmocniejsi wynegocjowali, że to trzeciego, najkrótszego dnia dołożą sobie małą, czteroosobową wyprawę na Wysoką. Przesłali fotę. Tu byłem; z tatą.
Każdy biegnie tu z własnymi emocjami. Ja biegnę z tatą. W Suchej Dolinie rozgrywamy kilka konkurencji olimpijskich (Azerbejdżan umacnia się na prowadzeniu) i podchodzimy drogą wzdłuż dawnego wyciągu na grzbiet, a stamtąd na Eliaszówkę.
Wtedy nie było tu takiej wieży widokowej. Był mały słupek i malutka wieża triangulacyjna, graliśmy w szachy na małej, magnetycznej szachownicy. I chyba tu pierwszy raz z tatą wygrałem.
Ruszamy stąd już prosto do tej mitycznej – dla mnie – Piwnicznej, gdzie co roku wyjeżdżaliśmy z tatą na wakacje, gdzie latami wracałem sam, ze starszymi i młodszymi dziećmi. Zostaję z tyłu, bo sporo tu biegam z tyłu, przecież mam już termin artroskopii, przecież kolano mi puchnie, zwłaszcza po tym zbiegu na dziko z Kasią z Limanowej do Rytra, kiedy tylko Kasia z naszej grupki uwierzyła, że damy radę odnaleźć szlak na dziko z apką Traseo. Puchnie, biorę lek przeciwzapalny, ból się zmniejsza, obrzęk też i znów wyruszamy w drogę. Więc nawet czasem idę na zbiegach, żeby nie masakrować łąkotki.
I czym bardziej zostaję sam z tyłu, tym bardziej jestem z tatą.
Rytuałem obozów w Rabce była deska na Turbaczu. Ale co zrobić, kiedy nie ma Turbacza? Jest Kicarz, tu mnie tata zabrał, kiedy miałem chyba 6 lat. Mała górka nad Piwniczną. Wtedy była obrośnięta lasem, a teraz szykują tam wyciąg i ze szczytu rozlewa się widok na Poprad, dolinę i dwa górskie łańcuchy. Ciągnę tam całą grupę, a Grzesiek złorzeczy: „Nie mógł ojciec zabierać tego Wojtka do Grójca, na jabłka”. Grzesiek rzuca tyle takich tekstów, że zaczynamy namawiać go na karierę standupera. Ale ma niestety dobrze płatną pracę.
Jeżeli skarbem firmy są ludzie, nie maszyny, to skarbem obozu tym bardziej są ludzie. Możemy wymyślić tysiące atrakcyjnych konkurencji (z moich pomysłów najbardziej byłem zadowolony z golfa, w którym należało trafić na koniec do „dołka” – rozgrywanego piłką lekarską, wygrała chyba Białoruś albo Czad) – ale jeśli nie będzie takich ludzi, których namówisz na zrobienie deski na Kicarzu, to nic z radości. Ściślej: deskę robimy na polanie pod szczytem od strony północnej, bo szczyt za ciasny – gdyby ktoś chciał powtarzać.
Wtedy na tych łąkach kopaliśmy z tatą piłkę. Dziś sfilmowałem deskę obozową, a potem zrobiłem swoją. Bo wzmacnianie jest ważne.
I wszyscy wtedy odpoczęli przez chwilę.
Ania z Agnieszką zrobiły selfika z Łomnicą w tle.
A my ruszyliśmy na ostatni nocleg w hotelu w Wierchomli. Tego hotelu wtedy nie było, otworzyli go z 15 lat temu, byłem tam jako dziennikarz na weekend z córką dziś dorosłą.
Każda olimpiada musi się kończyć sztafetą. Chociaż już wszyscy, włącznie z sędziami, grali przeciw Azerbejdżanowi, to nic nie mogło odebrać Azerom zwycięstwa. Dwie sztafety azerskie otwierają Przemek w żółtej koszulce i Szczepan z brodą. I wszystko jasne.
W Bacówce nad Wierchomlą żegnamy spojrzeniem góry, cały ten Beskid, który obiegliśmy w pięć dni. Trasa krynickiego Biegu 7 Dolin zrobiona. Zmęczenie i uśmiechy.
Wbiegamy na deptak w Krynicy. Od lewej Kasia – czuję, że zrobi tę setkę za rok. Paweł, już zrobił i to o godzinę szybciej niż mój wynik z tej trasy – a teraz biegnie ultra 118 km. W tle pozostali.
Jestem pewien, że grzały nas wszystkich emocje tej mitycznej trasy Festiwalu Biegowego w Krynicy. Szczepan tu się wybiera, Dorota, Przemek zdecydował się na setkę, Staszek się wyrywa także na 100 km, chociaż lepiej, żeby jeszcze przez rok zbudował bazę wytrzymałości.
Ja też tu kiedyś wrócę na bieg po moim Beskidzie. Ale dla mnie ten cały, pięciodniowy bieg nosi imię mojego taty, ojca.prl. Kończę, trzeba położyć Małego Yodę.
3 thoughts on “Setka w Krynicy. Obóz Mobilny sięgnął deptaku”
Wojtek, w moim prywatnym rankingu (a mam wpisy z ładnych kilku lat do porównania) to tekst z, powiedzmy, Top 5.
A co tam, Top 3 😉
Znakomity.
Każdy kto się szwendał po tych okolicach przeczyta z przyjemnością.
Znałem wszystkie nazwy poza Suchą Doliną… hm, zaraz sprawdzę gdzie to jest.
Nie to żebym zaraz chciał tam biegać, ale połazić – z przyjemnością 😉
Aż mi się szkoda zrobiło, że mnie nie było, ale może co się odwlecze to nie uciecze?
A jak tam pompki. Marta? Ktoś jeszcze? Ja jutro napiszę, ile zrobiłem na dzisiejszym sprawdzianie 🙂