A kiedy strefę mety opuszczą ostatni wolontariusze, kiedy wszystkie banany zamienią się w skórki od banana, kiedy biegacze/biegaczki siedzą już w domach ze swoim sukcesem/sukcesą lub porażką/porażkiem – to trener jest ciągle na trasie. Razem z trenerką przeżywają każdą minutę i sekundę przy wynikach Podopiecznych i Sympatyków. Cieszą się lub smucą, dziwią, o rany, o kurde, popatrz.
W pewnej klasyfikacji – trochę z przymrużeniem oka – zwyciężyli dla nas Paweł z czasem 41:47 i Witold z 47:21. Dlaczego akurat oni dwaj? Obaj pobiegli dokładnie o 1 sekundę szybciej od prognozy wynikowej z planu : ) Tak się startuje na 10 km!
Dojeżdżamy na start wcześniej, na pusty jeszcze parking, bo o 10.00 mam odprawę zająców. Prowadzę grupę na 50 minut i od poprzedniego dnia się stresuję, czy zdołam poprowadzić grupę równo. Daję radę biegać „swoją” dziesiątkę z sekundową dokładnością, ale „swoje” tempo czuję w mięśniach. Tutaj – cała nadzieja w tym, że ćwiczyłem sporo tempa 5:00 (nawiasem mówiąc utrzymywanie tego na treningach na kilku kilometrach nie było łatwe, wychodziło raczej 5:06, 5:08). I w Garminie.
Fota na parkingu z Norbertem. Powiem od razu, że oboje złamią 45 minut, chociaż Norbertowi zabraknie 4 sekund do życiówki. Ale Kinga zrobi piękną, piętnastosekundową – 44:43. Sam nie wiem, czy ta życiówka piękniejsza, czy Moja Sportowa Żona.
Potem rozgrzewka, na której czuję w grupie taki spokój i pewność. Każdy wie, co wytrenował przez cały rok. Każdy to czuje. Nie każdy zdoła to zrealizować w stu procentach, bo taka jest matematyka. Nie muszę mówić grupie „jesteście zwycięzcami”, mówię: „zacznijcie spokojnie”.
Na start idę z balonami na 50 minut oraz kilkoma osobami z naszej grupy, które idą właśnie na złamanie 50 minut. Renata i Dorota, które w ostatnich miesiącach przeskoczyły po dwa levele. Andrzej i Paweł, i Ania (która z grona Podopiecznych przeniosła się do Sympatyków) i wie, że nawet nie musi złamać, 50 minut, a i tak będzie potężna życiówka.
Start. I Garmin pokazuje mi tempo 5:50, za chwilę 5:40. Biegnę w normalnym tempie, a zegarek czaruje. Pytam Andrzeja, co mu pokazuje zegarek – 5:05. Pod koniec pierwszego kilometra Garmin się urealnia do 4:57, ale na drugim kilometrze pokazuje 4:26 i muszę zrobić 33-sekundową korektę przy chorągiewce. Na półmetku jesteśmy (przy chorągiewce) w 24:53, idealnie, z 15-sekundową nadróbką, a potem znów zaczyna się przeliczanie. Na metę dobiegnę w 49:57 zwalniając na końcu o jakieś 15 sekund.
Patrzę na zegarek, patrzę też na grupkę za mną. Krzyczę, że zwolnimy pod górę, że z góry odrobimy straty, ale chyba mnie nie rozumieją. Kilka osób biegnie koło mnie, za mną trochę więcej. Za metą parę osób przybije mi piątkę podziękowania.
Ale bardzo, bardzo mocno patrzę też na moją piątkę. Dorota ucieka do przodu już na pierwszym kilometrze. Za chwilę odłącza się Paweł i znika. Za nim Andrzej, ale długo go widzę. Do przodu rusza Ania, ale pozostaje w zasięgu wzroku. Renatę też widzę przed sobą na pierwszym, piątym, nawet siódmym, boję się, czy nie zacznie słabnąć.
Ale nie, Renata wtedy przyspiesza, natomiast w obiektywie pojawia się Andrzej. Na drugim podbiegu zaczyna iść. Zaklinam go na szczycie wiaduktu, Andrzej się podrywa, ale balony mu jednak uciekają. Bo balony to ja.
Doganiam Anię, potem Ania dogania mnie, ale dociągnie tuż za mną. Za metą Doroty już nie spotykam – dobiega łamiąc 48 minut, wow, 6 sekund od prognozy. Spotykam Renatę – 49:11, przebija prognozę o 17 sekund, ale jest zła, że nie złamała 49 minut. Cudowne są te niedosyty, to samo pisze mi za metą Joasia, która jest rozczarowana swoim 54:02, bo chciałaby złamać 54 minuty – chociaż po długiej przerwie kontuzyjnej trudno było sobie jeszcze parę tygodni temu wyobrazić złamanie 55 minut.
Spotykam jeszcze Pawła, który dobiega w 48:28 i przebija prognozę o pół minuty. I Przemka prawie najszybszego, ale z 45-sekundowym niedosytem. Bo najszybszy był oczywiście Profesor – 37:36, nowa życiówka i prognoza przebita o minutę.
A potem spotykam Was wszystkich w wynikach. Idziemy z Kingą na pizzę, wyciągamy telefony i przeżywamy wasze starty na DataSport.pl. Popatrz, Beata złamała godzinę o dwie sekundy. A Dima – mówiłem mu po ostatnim treningu, że chyba prognoza wynikająca z ostatniego startu jest zbyt zachowawcza, ale on się bał, że nie utrzyma tak mocnego tempa na 10 km; no a wyszło 44:37, ponad 4 minuty lepiej od prognozy. A Mariusz, kurczę, cztery minuty pod kreską, taki był mocny, chyba przetrenowanie. A Wojtek – bardzo ładnie 56:15 , a niedawno walczyliśmy o złamanie godziny. Inny Wojtek, bo niejednemu psu na imię.
Tak się pięknie kończy sezon. Przed nami jeszcze wieczorne Wielkie Nawadnianie, a rano zaczynamy sezon biegowy 2020. Od roztrenowania, zmniejszenia obciążeń. Ale też od pomyślenia, co wyszło i dlaczego, co nie wyszło i dlaczego, co zrobić w kolejnym sezonie i jak. Weźmiemy na wtorkowy Trening Wspólny piłki lekarskie, ale może ktoś będzie potrzebował bardziej ukierunkowanego wzmacniania, bo widać, że nie podnosi nóg w biegu i jego mięsień biodrowo-lędźwiowy nie funkcjonuje.
To jest właśnie tak piękne w bieganiu: że rozwój, samodoskonalenie się nie kończy. Że się nie poddajemy na trasie. A jeśli na trasie nie pójdzie, to nie poddajemy się za metą. Szukamy drogi, która prowadzi do góry.
3 thoughts on “Bieg Niepoddawalności”
Wojtku, to co piszesz to prawda – „Andrzej się podrywa, ale balony mu jednak uciekają”. Wyszło 5 sekund poniżej życiowki ;-(
I jak z tym żyć? Znowu bedzie harówa, wyrzeczenia etc…
No ale przynajmniej wiem co mnie czeka.
Dzięki za ten sezon, Trenerze.
Andrzej – a ja bym spojrzał inaczej: jak fantastycznie będzie ten cel osiągnąć po mądrze przepracowanej zimie. I te prace zaczynamy już dziś od poszukania rezerw i pierwszych działań naprawczych. Damy radę!
Gratulacje! 🙂