– Wojtek, to jest taki chłopak, który tak siedzi – powiedziała na łyżwach Anka odgrywając paralityka po Heine albo cesarza Klaudiusza z serialu, który telewizja emitowała w moim dzieciństwie – póki nie zacznie biec. Bo wtedy jest taki… – nie znajdując słów Anka pokazała tu coś jakby wyprostowanego dumnie strusia wielkimi susami przemierzającego kenijskie sawanny.
Ponieważ nie mam problemu z moją kruchą na pozór powłoką cielesną, więc odebrałem to bardzo pozytywnie. Jako pochwałę tego, jak bieganie mi dodaje. Cała scenka miała miejsce w sobotę na lodowisku warszawskim Stegny. Chwilę wcześniej Anka zresztą wdeptała mnie w lód metaforycznie. Pojechaliśmy jedno okrążenie mocno i nie mogłem jej dogonić, chociaż szybciej biegam, mam mocniejsze nogi, wyższy VO2max. Ale jedno: technika głupcze! Okazało się, że Anka trenowała łyżwiarstwo szybkie w podstawówce.
Pomyślałem sobie: gdzie mógłbym być z moim bieganiem, gdybym trenował w podstawówce lekkoatletykę.
Ale dzień wcześniej pomyślałem sobie coś innego. Jak cudownie jest móc zrobić trening. Pobiegać sobie godzinę i żeby kolano potem nie spuchło.
Urealniły mnie te grudniowe perturbacje w rehabilitacji po artroskopii (dla tych, co nie śledzili: kolano puchło nie wiadomo dlaczego i nie chciało odpuścić). Bo czy nie żyjemy w naszym bieganiu w świecie nierealnym? Myślimy o wielomiesięcznym planie, o przygotowaniach, o celach wiosennych, jesiennych. I dobrze, że myślimy, bo to czyni z biegania drogę życia, często kręgosłup, na którym można pozawieszać wiele spraw i działań. Tylko czy nie gubimy przez to prostych przyjemności pojedynczych treningów?
Przyznam szczerze, że jak widzę na Facebooku te zrzuty z Endomondo z komentarzem „dziś rano 5 km, szczęśliwa :-)”, to mi się chce trochę śmiać. Bo to z jednej strony jest zabawne, chwalenie się światu przebiegniętymi kilkoma kilometrami, nikt się raczej nie chwali, że zjadł obiad (ok, na Instagramie czasem się chwali, ale to już inna bajka). A z drugiej strony po przebiegnięciu w sobotę w ciągu godziny 11 km w średnim tempie poniżej 5:30 min./km byłem bardzo blisko wrzucenia takiego posta do sieci. „Running, happy, coffee”, jak czasem żartujemy sobie z Kingą.
Coffee była po tym biegu – bo dobiegłem z domu na lodowisko, gdzie spotkaliśmy się trójrodzinnie. Mały Yoda był na łyżwach pierwszy raz i może nie ma jeszcze pięknego ślizgu szeroko na boki (Anka zdradziła mi, że taka technika daje prędkość – ma mnie tego pouczyć), ale daje radę przedreptać kółko. I nie chciał zejść z lodu, bo tak mu się podobało. „Fathering, happy and smile”.
Na naukę łyżwiarstwa szybkiego jesteśmy wstępnie umówieni na przyszły tydzień. Będę to musiał tylko dopasować godzinowo do programu Konferencji Sportowiec Amator, na którą zaprosiła mnie znajoma dziennikarka-biegaczka. Na pewno muszę być na pięciu wykładach: 1. Sport watch – gadżet czy źródło istotnej informacji. Jak czytać dane z zegarka? 2. Sen – podstawa regeneracji, 3. Najlepsze dni startowe a cykl menstruacyjny, 4. Jak poprawić swoje wyniki po 40. roku życia? Zmiany metaboliczne w średnim wieku, 5. Diety w sporcie wytrzymałościowym? Czy wegetarianizm nie przeszkadza w wynikach?
Zdjęcia z łyżew oczywiście. Całe to łyżwiarstwo z jednej strony jest bez sensu – to tak, jak przyjść na stadion i biegać w kółko. Ani w tym krajoznawstwa, ani celu treningowego. A z drugiej strony ma sens bardzo głęboki – to po prostu czysta, lodowata przyjemność. Skate, ice, fun.
2 thoughts on “Lodowata przyjemność”
Wojtek, oczekuję postu o temacie nr 4, bo łyżwy to …. 😉 Sukcesów w Nowym Roku i zdrowia życzę!
PIT – będę bardzo słuchał tematu nr 4, a nawet notował 🙂