I tak się kończy Janosik. Nie śmiercią zbójnika, jak w serialu, a medalem na piersiach. I dodatkowo statuetkami, które wywalczyliśmy. Właściwie Kinga wywalczyła, moja statuetka czekała aż dobiegnę. Brawo Kinga, bo brawa są właśnie za walkę.
Tak. To nie na temat, ale ważne. Można mieć tysiąc radości w bieganiu. Można biegać na wyniki, jak zwykle ja biegam, a kiedy jestem w czarnej dziurze, jak w tej chwili, to biegam z myślą o przyszłych wynikach. Można biegać towarzysko. Można rekreacyjnie. Można krajoznawczo albo krajobrazowo, to coś trochę innego. Można jak się chce. I za to wszystko – z wynikami włącznie – nie należą się prawa od wszechświata. Tak mówi prawo zachowania energii i nie ma dyskusji.
Za bieganie dla przyjemności należy się przyjemny uśmiech. Brawa się należą za walkę. A Kinga walczyła jak zbójniczka.
Tak wyglądamy przed startem, kiedy odbieramy numery. Kingi mina znaczy: jestem gotowa do startu. Moja: ja też, ale zobaczymy, czy moje kolano jest gotowe.
Ale na takie widoki nie byliśmy gotowi. Tatry na wyciągnięcie ręki. Od strony, od której nigdy ich nie widziałem, bo nigdy nie byłem tu na Magurze Spiskiej i Orawskiej.
Żebyście wierzyli, że foty są z biegu – to jeszcze takie zdjęcie. Nieostre, bo w biegu. Ale grzechem przeciwko estetyce byłoby nie porobić zdjęć i filmików, skoro i tak trzeba było mieć telefon w wyposażeniu.
No a kiedy ja sobie tak fociłem (a co tam, zrobię zdjęcie, nadrobię na zbiegu) i starałem się dobiec do mety dobrze i bezpiecznie – to Kinga walczyła. Nie jestem w stanie odtworzyć dokładnie dramaturgii jej opowieści, ale jeżyła się od czasowników: cięłam się, goniłam, wyprzedzałam, ona mnie wyprzedzała, walczyłyśmy.
I trochę tego Kindze zazdroszczę, bo wyrwała to podium pazurami. Skończyła bieg trzecia w kategorii, siódma open – na ponad 150 kobiet. Czyli była w górnych pięciu procentach. Ja ze statuetką za drugie miejsce w kategorii i 45 miejscem wśród mężczyzn zmieściłem się ledwo w 20 procentach mojej płci.
A największy szok za metą. Zdążyłem pójść po herbatę, po bułkę – i patrzę, a tu Kinga jest na mecie. Była o 3,5 minuty za mną. Ja skończyłem w 2:25, ona w 2:28. Ta góralka mi depcze po piętach. Kiedy trener rehabilituje wciąż kolano – narodził się nowy harnaś. Harnaśka.
Co znaczy że w tej chwili połówkę przebiegłbym pewnie około 1:35, a maraton w 3:30. To trochę do poprawienia mam do wiosny.
O biegu dwa słowa. Warto. Rekomendujemy. Widoki widzicie. Atmosfera super. Ja na punktach nie stawałem, ale Kinga raz poszła po wodę – to zaproponowali jej wódkę, wiśniówkę, śliwowicę, na rozgrzewkę. Jako flexi-wege omijałem kiełbasy, ale jakby człowiek biegł 50 km plus, to by na ziemniaki przysiadł. I w ogóle dużo sympatyczności ze strony organizatorów, jakby wszyscy w prostej linii od Kwiczoła pochodzili.
Jeszcze fotka sprzed startu z Podopieczną Renatą jeszcze. Takie prorocze zdjęcie trójki na medal – bo Renata swoją kategorię wygrała. Nieostre, bo w nerwach robione. Kto się nie denerwuje przed zawodami, to po co w ogóle startuje?
I dwie fotki za metą. Zamek Niedzica, co dziwi i zachwyca.
I syrenka, co z Warszawy w góry powróciła, czy jej nie żal.
A z Janosika u nas nie można w domu żartować. Jak kiedyś rzuciłem Kindze, że to taki gangster właściwie był i do tego populista, to siekiera w domu zawisła.