Kto po obozie biegowym nie odpocznie, ten straci. Straci szansę na superkompensacyjny bonus w skali makro. A jeśli na obozie docisnął, a potem zaraz dokręcił sobie śrubę sprasuje swoją formę jak w imadle.
My odpoczywaliśmy aktywnie, oszczędzając kolana, masując je tylko delikatnie w ruchu kolistym przy niskim obciążeniu. Pobudzaliśmy krążenie w nogach, przez co regenerowaliśmy tkanki. No i mieliśmy przy tym masę frajdy.
Spełniliśmy sobie marzenie, przynajmniej moje marzenie, ale takie z brodą, kilkudziesięcioletnie – o wielodniowej wyprawie rowerowej. W pięć dni przejechaliśmy genialną trasą Green Velo z Białegostoku do Suwałk. Bez imponujących osiągów, średnia dzienna to 50 km, najdłuższy dystans 63 km. Znam wielu ludzi, którzy regularnie tyle łykają między śniadaniem, a obiadem, a czasem nawet dwa razy tyle, tylko wtedy się jednak spóźniają na zupę. Ale dla Kingi i dla mnie, to było sporo.
Pedałowaliśmy towarzysko, z dwójką nieletnich, z przystankami, biesiadami, kąpielami jeziornymi i rzecznymi, raz nawet była siatkówka plażowa nad Biebrzą. Więc z tych 50-60 km wychodził „cały dzień w drodze”. Trochę po małych szosach, na których więcej rowerzystów niż samochodów. Trochę po asfaltowych ścieżkach wzdłuż większych dróg. Trochę po szutrach, leśnych ścieżkach. Ta zmienność trasy, to jeden z większych atutów Green Velo.
Na zdjęciu wyżej jedziemy nad Biebrzą akurat po najtrudniejszej, „czołgowej” nawierzchni, było tego z 7-8 km. Niżej cieszymy się pięknem i zmęczeniem na moście na Czarnej Hańczy w Sarnetkach. Dokładnie tutaj miesiąc temu kończyliśmy rodzinny spływik kajakowy. Chyba poproszę o obywatelstwo Suwalskie, obok Beskidzkiego/Gorczańskiego, które już chyba mam przez zasiedzenie.
Ostatnie zdjęcie ze stacji w Suwałkach PKP w Suwałkach. Na zdjęciu część ekipy – rowerzyści (od lewej) Wojtek, Kinga, Agnieszka i Wiktoria, a w środku Marcin z ekipy supportującej. Komfort naszej wyprawy polegał na tym, że towarzyszyły nam dwa samochody (górale mówią: auta), jednym kierował mąż rowerzystki, drugim żona rowerzysty. Odpadło nam troczenie ciężkich sakw, chociaż jak widać powyżej, byli tacy, co dla zasady troczyli.
A ja na zdjęciu z Suwałk jestem już trochę myślami w kolejnym tygodniu, bo już wiem, że będzie mi dane wystartować w Maratonie Warszawskim 2020. O ile statystyki zachorowań nie zmienią poziomu alarmowego i znów wszystkiego nie pokrzyżują dokumentnie.
To będzie bardzo szczególny Maraton Warszawski. Tak jak 18 lat temu, kiedy bieg został w ostatniej chwili zorganizowany przez grupkę biegaczy pod wodzą Marka Troniny, do dziś szefa biegu. Jedną z najgłupszych decyzji w moim życiu było, że w 2002 roku nie wystartowałem w tym biegu, podjechałem tylko na kilkukilometrową pętlę przy Placu Teatralnym, żeby chociaż spojrzeć na Wydarzenie. Teraz biegnę z radością, na 5-kilometrowej pętli, nie wiem jeszcze gdzie, ale wiem, że jak co roku. Bo tak jak w grudniu jest dla mnie Wigilia w Rabce, to we wrześniu jest Maraton w Warszawie.
Ja właśnie dojechałem do Rabki, planujemy z Małym Yodą objazd Jeziora Czorsztyńskiego i parę innych atrakcji dla ojca i syna. Ale jeśli za tydzień we wpisie na blogu poczytacie o jeżdżeniu albo łażeniu z sześciolatkiem, to napiszcie mi proszę w komentarzu: Wojtek, do roboty! Bo ja się już na stówę zabieram za trening biegowy. Z poobozową superkompensacją.
2 thoughts on “Kierunek maraton”
Znam też te trasę Green Velo jest świetna, ja zrobiłem ją w 4 dni ale jechaliśmy trochę więcej w ciagu dnia 🙂 Piękne widoki, więc nie ma co bardzo narzucać tempa ! Następne wyzwanie rowerowe to Gdańsk – Kołobrzeg, trzymajcie kciuki 🙂 Pozdrawiam, Henio ;d
Henryk! Czy to ten Henryk, z którym się znamy? Czy dopiero poznajemy? W każdym razie trzymamy kciuki. Rowerowe wyzwania są piękne 🙂