Wracam

Sześć tygodni do godziny MW. Zawsze szykując się do maratonu budowałem fundamenty wytrzymałości, nadbudowując to solidną dawką siły biegowej (czyli parter z podbiegów) i na tym dopiero delikatne acz wyraźne tarasy szybkości, na które można będzie wyjść i pokazać światu medal oraz błysnąć wynikiem. Względnie nie błysnąć. A teraz wychodzi zupełnie inny makrocykl.

Robiąc sobie dzisiaj rano fotę na Maciejowej, rytualną, z widokiem na Słone i Luboń, który jest mi tak bliski jak widok z balkonu – więc robiąc sobie tę fotę myślałem, że mógłbym już zrobić projekt fotograficzny. Dziesiątki zdjęć Staszewskiego z tego miejsca, krajobraz który się nie zmienia poza uwarunkowaniami pogodowymi. I Staszewski, który się zmienia oraz wyraz twarzy, który się zmienia również. Tak pomyślałem.

Pomyślałem, że mam teraz taki spokój w sobie, pogodę ducha, że się na zdjęciu szeroko uśmiechnę. Wyszło jak wyszło : )

Będzie inaczej. Od wiosny był trening zawierający wytrzymałość (obawiam się, że u mnie trochę za mało, ale pandemia i brak wyraźnych celów mnie rozleniwiły). Zawierający trochę siły biegowej (ale tyle co na treningach, bo umówiłem się z moimi kolanami, że koniec z dociskaniem podbiegów po dwa razy w tygodniu). I trochę szybkości (już nie jako ostatnie maźnięcia pędzlem przed startem, ale na stałe).

I od wiosny było więcej niż zwykle roweru. Obawiam się, że rower to alibi dla tych, którzy przechodzą na emeryturę, że jeszcze pracują na pół etatu. Ale może to jednak okaże się alternatywnym fundamentem?

Raz się na rowerze przejechałem, przed swoim drugim maratonem w życiu. Życie mi się tak wtedy układało, że uznałem, że przygotuję się do startu na rowerze (jeździłem wtedy dzień w dzień do pracy), bo nie mam czasu na bieganie. Cha cha cha. Skutek był dramatyczny (najwolniejszy maraton w życiu), ale faktycznie nie zrobiłem wtedy choćby przyzwoitego treningu biegowego.

Zdjęcia rowerowe: z objazdu Jeziora Czorsztyńskiego z Małym Yodą, tu Yoda krzyczał ze szczęścia. Z wyprawy z dziadkami po starym nasypie wąskotorówki z Podczerwonego na Słowację. Selfie przy mostku już po Słowackiej stronie. Za chwilę odpoczywaliśmy w punkcie dla rowerzystów, obok jakaś słowacka para, usłyszeli nas, pytają, czy są już w Polsce, czy to jeszcze Słowacja. Po grzyba te granice? Jak nas narodowe prawice wyprowadzą z tej Unii, to znów tu staną budki strażnicze. 

A to zdjęcie z Turbacza – treningu „podsumowanie tygodnia”. Bo wróciłem do naprawdę regularnego treningu.

We wtorek było godzinne bieganie z Małym Yodą na rowerku na bulwarach, powrót do obciążeń biegowych. W czwartek półtorej godziny wycieczki biegowej na Krzywoń. W piątek zabawa biegowa z tempem progowym i interwałowym na bulwarach. A w sobotę prawdziwa wycieczka biegowa, coś koło 3,5 godziny biegu z Rabki na Turbacz i do Nowego Targu, gdzie rodzina wybrała się na basen i pokazy lotnicze, więc mogliśmy razem wrócić.

Tak się cieszyłem na Turbaczu. I chciałbym się cieszyć tak samo na mecie Maratonu Warszawskiego za sześć tygodni.

Komentarze

1 thought on “Wracam”

  1. Wakacje na bis czyli kiedyś trzeba pokazać dzieciom Tatry (po 5 wakacjach w Alpach 🙂 Dzień pierwszy. Na start załamanie pogody. Po miesiącu upałów leje jak diabli. Na szczęście są jaskinie! Przepiękna Jaskinia Bielska – mój jaskiniowy numer jeden. Po południu wychodzi słońce. W rodzinie ogolna słabość: katar, ból zatok, brak sił… w sam raz na Tatry… 🙂 No zobaczymy…

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *