Wracają biegi! W ostatnią sobotę – parkruny. I chociaż szybkości nie mam za grosz, postanowiłem zrobić sobie sprawdzian kursu tego grosza na początku przygotowań do maratonu. Wyszło dwadzieścia minut z groszami. A w kolejną sobotę wróci BPPW – szczególny bieg, dla mnie podwójnie szczególny, bo tropami książki „Gra w powieszonego”.
Kiedy Dziki rzucił hasło „zrobię ci bieg po prawdziwej Warszawie” nie myślałem, że to się zmaterializuje. Bo Biegi Po Prawdziwej Warszawie to marka, która przeszła do archiwum. Byłem na BPPW raz w życiu na moich starych Bielanach, Rafał Przewodnik opowiadał o mijanych budowlach, bo miasto to budowle, dowiedziałem się o gomułkowskich lufcikach na Schroegera i zawsze inaczej będę patrzył na takie okna.
A teraz – w najbliższą sobotę, start o 10.00 spod Hawany/Hawany/Merkurego na Żoliborzu – pobiegniemy po Warszawie nieprawdziwej. Tej, którą stworzyłem, a raczej zatrzymałem w książce „Gra w powieszonego”. Jak by ktoś nie pamiętał, to historia z lat 60., która dzieje się w Warszawie z zachowanymi budowlami sprzed wojny, ponieważ w świecie tej książki Powstanie Warszawskie nie wybuchło.
Pobiegniemy na Tłomackie mijając nieistniejący pałac kultury zbudowany na ruinach getta (bo warszawskie powstanie 19.04.1943 w książce było tak jak w rzeczywistości). Dobiegniemy do Pałacyku Michla znanego dziś tylko z powstańczej piosenki o chłopcach z Parasola. A skończymy na ulicy Wielkiej, której nie ma, bo na jej miejscu stanął prawdziwy pałac kultury. Tam przesiadują bitnicy z Jerzykiem, tam Czesiu upija się z Tadeuszem w nocnej restauracji. Bo miasto to nie tyle budynki, co wyobrażenia o nich.
Zapraszam Was serdecznie, mamy do zrobienia niecałe 15 km z przystankami krajoznawczymi i profesjonalną gadką licencjonowanego przewodnika Rafała. Wydarzenie na FB TUTAJ, wybierajcie się!
Bieg odbywa się w rejestracyjnym rygorze, teoria mówi o 50 oficjalnych uczestnikach. Ale jak byście chcieli spytać, ile osób ukończyło sobotni parkrun na Ursynowie, to dokładnie 70.
Jak cudownie było stanąć znów na linii startu. Zrobiłem sobie zdjęcie z Antkiem i Andrzejem. Z Antkiem (z lewej) biegliśmy na jesieni w naszym pandemicznym półmaratonie Gdynia na Kabatach – do piętnastego kilometra razem. Teraz Antka widziałem najwyżej przez pół kilometra. Dobiegł w równe 19:00.
A Andrzejem ścigaliśmy się nie jeden raz. Najbardziej pamiętam końcówkę Maratonu Warszawskiego (to chyba był orlenowski), gdzie dogoniłem Andrzeja jakieś trzy-cztery kilometry przed metą motywując go, że ciągle jest szansa na złamanie trójki, bo zające robią co najmniej minutę nadróbki. A Andrzej został na chwilę z tyłu, po czym tak się zmotywował, że mnie dogonił i przegonił – ale najważniejsze, że obaj tę trójkę złamaliśmy.
Teraz lecieliśmy razem do ostatniej prostej. To zdjęcie i kolejne – Marcin Bobrowski, parkrun, dzięki.
Dobiegłem w 20:08. Chciałoby się złamać tę dwudziestkę, ale w sobotnim porannym upale nie było szans. A patrząc na moje poszczepionkowe człapanie (muszę walczyć, żeby długie wybiegania zrobić poniżej 6:00 min./km), to każdy wynik poniżej 20:30 uznałbym za cud.
Zdjęcie z parkrunową opaską. Naprawdę fajnie jest się ścigać. Chociaż oczywiście każdy szuka w bieganiu czegoś innego. Kto chciałby pobiec tropami „Gry w powieszonego”, to do zobaczenia w sobotę.
Jeszcze raz link do biegu: ZAPRASZAM!
Oraz link do książki: ZACHĘCAM!
Do zobaczenia, do pobiegania, do przeczytania!