Czy przerwać trening?

Przerwać trening czy dociągnąć – oto jest pytanie? Biegło koło mnie przez godzinę po Wale Zawadowskim, a potem musiało zwalniać albo czekać na mnie, bo tak człapałem. I wiecie co zrobiłem?

Zanim zdradzę kilka słów o okolicznościach. Kto nie chce położyć wrześniowego maratonu, w lipcu robi trzydziestkę. Chyba że ma jakieś ograniczenia typu powrót z kontuzji, zbyt mała liczba długich wybiegań przygotowujących do takiego wysiłku. Ale jeśli nie ma, to się robi trening w okolicy 3 h – 30 km.

Pasował mi taki trening w piątek. Rano oddałem tekst do Newsweeka, o pewnym piłkarzu, którego historia wzrusza, a po południu miałem ważne spotkanie w Gazecie. Idealne okoliczności, żeby załadować ciuchy cywilne do plecaczka i dobiec w trzy godziny do Gazety przecinając Las Kabacki, zahaczając o Konstancin, a potem po wale do Trasy Siekierkowskiej…

No właśnie, przed trasą stanąłem przed dylematem. Natupałem już ponad 2 godziny i 20 minut, kiedy wybił mi kolejny kilometr… Nie był to kilometr, na którym musiałem walczyć o tempo 6:00 jak na pierwszych. Nie walczyłem o 6:30, jak po godzinie. Nie walczyłem o tempo 7:00, jak po dwóch godzinach. Walczyłem z poczuciem, że biegnę w piekarniku, tuż za rurą wydechową Berlieta, pod gigantyczną suszarką do włosów albo na olbrzymiej patelni, na której smażą się jajka sadzone. Fale gorącego powietrza przeplatały się z falami jeszcze bardziej gorącego powietrza. Chciało mi się biec do Wisły i ją nie tyle wypić jak smok – miałem pół litra domowego izotoniku, jak na moje standardy to niemało – ale zanurzyć się w chłodnej wodzie.

A walczyłem wtedy już o zejście poniżej 7:30 na kilometrze. I to na drugim z rzędu kilometrze.

Przypomniała mi się maksyma z kursu trenerskiego: „Celem treningu nie jest realizacja planu treningowego, tylko osiągnięcie maksymalnej dyspozycji w dniu startu”. Przypomniały mi się świeże rozmowy z Adamem Kszczotem o jego dołku, który wykluczył go z Tokio. I o treningach, które przerywał, bo były akurat w danym dniu zbyt obciążającym treningiem dla organizmu. Można by je było dokończyć, ale po co? Żeby odfajkować trening? A potem podnosić się z tego, regenerować tygodniami zamiast wchodzić na wyższe orbity? Po co?

Duma, sportowa duma, duma osobista próbowała mi wrzeszczeć do ucha, że poczuje się urażona. Ale w pewnym momencie puściłem ją przodem. Porozmawiałem z własnym organizmem, zameldował, że jak zmuszę go jeszcze do pół godziny biegu, to wyczyści tak zapasy glikogenu, że trzeba będzie je odbudowywać przez dwa tygodnie w pizzerii albo spagheterii.

Dociągnąłem do dwóch i pół godziny, żeby zakończyć jakąś ładną liczbą. Wyłączyłem zegarek i doszedłem do autobusu, którym dojechałem do Gazety. I nie zdołałem zmusić się już ani na chwilę do podbiegnięcia.

Czy to dobra decyzja? Bardzo. Nazajutrz zrobiłem 50 min. easy (bo na całą godzinę nie starczyło czasu) plus 5 km parkrunu w tempie maratońskim. Normalnie to dla mnie nieosiągalny trening, teraz wyszła piątka w 21:08 czyli z siedmiosekundowym zapasem.

Większość z tych siedmiu sekund zawdzięczam Podopiecznemu Markowi (na zdjęciu w czerwonej koszulce), który po skończeniu podobnej jednostki w swoim tempie maratońskim (zwycięstwo w parkrunie z czasem 18:39) zawrócił do mnie i kazał się ścigać na finiszu. Dzięki, Rakieta!

A niedziela na rekreację. Jezioro Zgorzała, nad które mamy z domu niecałe pół godziny na rowerze. Na otwarciowym zdjęciu Kinga, na zamykającym Wojtek.

Acha, trzydziestkę zrobię – w tym tygodniu. Mam nadzieję, że będzie chłodniej, wezmę więcej wody, a jeśli będzie upał, to robię trzy kółka w Lesie Kabackim. I zacznę wtedy od 6:30, a po godzinie zacznę przyspieszać.

Komentarze

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *