Jak robić trening w czasie przeziębienia, kiedy maraton zbliża się wielkimi wieloskokami? Odpowiedź jest prosta: nie robić.
Poleguję w łóżku i się złoszczę. Jest to bezsilna złość, lepsza od głupiej złości. Bo z głupiej złości mógłbym w weekend założyć buty i zrealizować trening wytrzymałościowy, który sobie zaplanowałem. No, powiedzmy, że zamiast trzydziestki zrobiłby 2 godziny, a następnego dnia pobiegałbym godzinę. Albo nie pobiegał, bo by mnie już całkiem rozłożyło na wiele, wiele dni.
Więc poleguję. Wstaję mało i niechętnie, zjeść coś, wziąć lekarstwa, a potem wracam do polegiwania. Tak róbcie – jak zachorujecie, a wiecie, że przed Wami ważny start, to zajmijcie się przede wszystkim wyzdrowieniem. Ogórki, cebula, witaminy, aspiryna (mnie pomaga) i leżeć, ile się da. Trening musi poczekać. Bo pamiętacie, że „celem planu treningowego nie jest realizacja każdego treningu, tylko osiągnięcie maksymalnej dyspozycji startowej w dniu zawodów”. Przy chorobie ta droga prowadzi przez łóżko i odpuszczenie biegania.
Oczywiście, że osiągniemy wtedy niższą dyspozycję niż gdybyśmy nie zachorowali i mogli normalnie trenować. Ale kluczowe jest słowo: gdybyśmy. Gdyby Hitler urodził się Mozartem, to nie mielibyśmy II wojny światowej, tylko drugą fantastyczną dyskografię.
Zdjęcia z naszej super-fantastycznej wyprawy rodzinnej rowerami po Austrii. Objechaliśmy tzw. małą pętle salzburską, trasy po 30-50 km dziennie. Gdyby nie chmury, to byśmy widzieli zachwycające Alpy cały czas, a tak, to tylko przebijały od czasu do czasu, najmocniej w środę, wtedy była najlepsza pogoda.
We wtorek zdążyliśmy dojechać przed deszczem, akurat trasa była krótka, więc ubrałem się szybko w ciuchy biegowe i obiegłem podgórskie jezioro. Prawie 1,5 h we wreszcie w miarę prawidłowym tempie 5:44. Niestety nieźle mnie zmoczyło, ale to jeszcze wytrzymałem.
W poniedziałek zrobiłem wstęp do interwałów, więc z założeniem, że w weekend w Polsce będzie wytrzymałość zapowiadał się normalny tydzień treningowy. A ponieważ norma to u mnie pięć treningów, to wyszedłem w piątek rano na mały akcent w deszczowym Salzburgu.
Mam się za to biczować? Podziębiłem się raczej poprzedniego dnia, kiedy ponad godzinę jechaliśmy w deszczu. Nie wiem. Wiem jedno: człowiek chcąc być twardy nie raz sobie powie „co to ja z cukru jestem?” albo „czniać tę pogodę, napieramy”. I świetnie, dajemy radę, jesteśmy dzielni, my harpagani, nieustraszeni, husaria z piórami pod kurteczką biegową, hej szable w dłoń, Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba do wyboru. Tylko potem organizm wystawia rachunek i zamiast 50 kilometrów treningu wytrzymałościowego w weekend jest zero.
Trudno. Jest jak jest. Ale zdjęcia z Austrii ładne, a fala zachwytów całą tą wyprawą odłożyła mi się w organizmie na zawsze jak węgiel brunatny w kenozoiku.