Była Mława – przed nami DDD

Wróciłem z półmaratonu z jedną myślą: odgryzę się za w najbliższą niedzielę na DDD. Robimy w Lesie Kabackim 17. już edycję treningowych zawodów na 10 km w unikalnej formule z handicapem dla Podopiecznych i Sympatyków KS Staszewscy. Przybywajcie.

Zanim opowiem Wam o Mławie – a jest o czym opowiadać – zapraszam wszystkich Podopiecznych i Sympatyków zwłaszcza z Warszawy i okolic na DDD. Ścigamy się w Lesie Kabackim na dystansie 10 km po pętli z budżetu partycypacyjnego. DDD to Dziesiątka Do Dziesiątej – każdy wybiera taką godzinę startu, żeby dobiec w miarę równo o 10.00.

Czyli jeśli chcesz pobiec w 55 minut, startujesz o 9.05, jeśli w 48, to o 9.12, a jeśli w 36 to jesteś Markiem Wilczurą. Taka formuła powoduje, że zaczyna się bez presji, trochę jak na treningu. W 2-3 osobowych grupkach albo samemu. Minutę przed Tobą majaczy biegacz. Do szóstego kilometra czujesz się jak na mocnym treningu, a potem napięcie zaczyna narastać. Tego biegacza masz już kilkanaście kroków przed sobą i okazuje się, że to biegaczka. Za sobą słyszysz tupot, bo ktoś Ciebie dogania. A ostatni kilometr to szaleństwo. Szybsi doganiają, wolniejsi uciekają, nic nie jest przesądzone. Walka całej stawki niemal ramię w ramię. To co nigdy się na finiszach nie zdarza, kiedy zwykle rywalizujesz z 1-2 rywalami/rywalkami (zaraz będzie o tym parę słów w relacji z Półmaratonu w Mławie). Tutaj do mety dobiegamy razem, ścigamy się razem i cieszymy na mecie razem. Bo bieganie ma cieszyć. Jak nie wynikiem, to udaną rywalizacją, dobrym rozpoczęciem niedzieli itp.

Operacyjnie: czekamy od 8.45 na skraju Lasu Kabackiego (przy starcie leśnej pętli), co na planach Warszawy jest oznaczone jako skrzyżowanie Moczydłowskiej i Leśnej, a w Google Maps jako DDD – bieg z KS Staszewscy. Na miejscu można zostawić kurtkę (ale cenne rzeczy zabierzcie ze sobą). Ruszamy według zegara, czas mierzymy na własnym sprzęcie. A na mecie zapisujemy wszystko i ogłaszamy na naszym Facebooku na wieczną chwałę. Wszystko za free oczywiście. I fajna fotka po biegu, wbijajcie!

Dzisiejsze zdjęcia z Mławy. Bo nieoczekiwanie Półmaraton w Mławie zmienił się w mały zlot gwiaździsty Podopiecznych i Sympatyków KS Staszewscy. Tu start biegu na 5 km. Zwróćcie uwagę na bieżnię. Sprężysty, niebieski tartan – epoka minęła od startu 5 lat temu (opisanego i pokazanego w ubiegłym tygodniu).

Po starcie piątki zjadam jeszcze drugie śniadanie w samochodzie, rozgrzewka i start. Na ostatnich przebieżkach dobiega do mnie weteran bloga – Kawonan. Wirtualnie znamy się niemal od 20 lat, realnie spotykaliśmy się parę razy – w Poznaniu, w pierogarni u Marsza, gdzieś w Warszawie, w Mławie, kiedy pisałem reportaż do Newsweeka. No i wczoraj.

Zaczynam na 1:25-1:26. Szaleńczo, wiem. Ale tuż przed startem patrzę na jeszcze na swój poprzedni czas z Mławy – 1:26:33. I już wiem, że to jest mój punkt odniesienia.

Na połówce już jestem tylko „na styk” na ten czas. A nie ma z czego przyspieszyć. Trzymamy się z kilometr z biegaczem w żółtej koszulce, umawiamy się nawet na współpracę, ale on jest za mocny, złamie 1:26, muszę go puścić. Przestawiam się wtedy szybko mentalnie na inny cel.

Bo już chyba koło czwartego kilometra dogania mnie Jacek Gardener. Jego nazwisko – charakterystyczne, przyznacie – pamiętam z warszawskich biegów sprzed 20 lat, kiedy Jacek stawał na podium open w piątkach i dziesiątkach. Potem, kiedy dochodziłem do optymalnej formy, a Jacek miał szczyt za sobą, miałem szansę go widzieć w biegach w Lesie Kabackim, a nawet czasem pobiec z nim kawałek.

Dwa razy w życiu z Jackiem wygrałem. Raz na półmaratonie w Radzyminie, kiedy przyszedł totalny upał i postanowiłem biec „treningowo na 1:30”, co było wtedy około 10 minut wolniej niż moje możliwości. I wyprzedzałem potem mnóstwo biegaczy, którzy wystartowali na „swoje” czasy. A drugi raz na dziesiątce w Krynicy, gdzie miałem dzień konia, złamałem 36 minut i walczyliśmy na finiszu jak lwy.

No dobra, jesteśmy w Mławie. Na półmetek wbiegam o parę albo paręnaście sekund przed Jackiem. Ale potem zostaję na trasie sam. Staram się nie oglądać, ale mi nie wychodzi, bo na zakrętach zerkam. Za mną jest pięcioosobowa na oko grupka z Jackiem na czele.

Gonię biegacza w jasnoczerwonej koszulce, wyprzedzam. Ale za chwilę tupot, ktoś mnie dogania. Jacek? Nie, bordowa koszulka. Znów tupot, biała. Tupot, czarna. Próbuję się z nimi utrzymywać, następny chyba będzie Jacek.

I wtedy pojawia się Kawonan na rowerze. Skończył swoją dziesiątkę. Ustalamy, że on opowiada, a ja nie odpowiadam. Mówię mu tylko, że rywalizuję o miejsce ze znajomym z Warszawy. A Kawonan się ogląda i mówi: „on jakby odżył”.

To mobilizuje lepiej niż cokolwiek. Kolejne trzy kilometry robię niemal dokładnie w średnim tempie całego biegu – 4:09 min./km. Dobiegam pół minuty przed Jackiem. I jedną sekundę od ciutek większego zadowolenia – bo wolałbym mieć w wynikach netto 1:27:59, a nie 1:28:00.

Pamiątkowe selfie z Kawonanem, dzięki Andrzej za to holowanie na końcówce. Idę do samochodu ubrać się w ciepłe rzeczy, a udało mi się stanąć przy trasie. Dopinguję więc Pawła, który przybiega w świetnym czasie 1:42, minutę lepiej od prognozy. A potem razem z Pawłem kibicujemy jego żonie, Dorocie. Dorota wraca skutecznie do swojej formy, robi 1:51. A na zdjęciu Paweł robi Dorocie zdjęcie niecałą minutę przed metą.

A ja robię Dorocie zdjęcie niecałą minutę za metą. Spójrzcie jaka to wspaniała fotografia. Ona pokazuje wielką prawdę o dobrym bieganiu. Obojętnie na jaki czas biegniesz, na ile jest on dla Ciebie satysfakcjonujący, to na mecie dajesz z siebie wszystko.

Dorota! Brawo Ty!

Za chwilę dobiega jeszcze Marcin, który wreszcie łamie 2 godziny w półmaratonie. Ale radość, przebiegam z Marcinem pół stadionu ciesząc się, że zostaje prawie półtorej minuty zapasu. Marcin jest na zdjęciu otwarciowym. I jeszcze Ania, była Podopieczna, dziś Sympatyczka, która na dychę łamie 46 minut i staje na podium, na trzecim miejscu.

Dorota jest za to druga w K-50 w półmaratonie.

Ja zostaję bez podium w kategorii. Wiedziałem, że jeden biegacz jest poza zasięgiem, kalkulowałem przed biegiem, że Jacek będzie drugi, a ja trzeci. Ale tak obsadzonej kategorii M-50, to ja jeszcze w niezbyt dużym przecież biegu nie widziałem. Byłem dopiero piąty. A ostatnie miejsc na podium zajął, o ile się nie mylę, mój towarzysz z półmetka w żółtej koszulce.

Trzeba się brać za siebie. Metryka nie jest żadnym alibi. Nie złamałem w tym sezonie jeszcze 40 minut na dychę. Najbliższa okazja w niedzielę na DDD. Zapraszam Was serdecznie jeszcze raz. Poznajmy się realnie.

Komentarze

6 thoughts on “Była Mława – przed nami DDD”

  1. Czołem 🙂
    Przeglądałem wyniki z Mławy. Widząc obok siebie nazwiska Staszewski i Gardener przypomniały mi się dawne czasy. Teraz kiedy czytam o DDD przypomniało mi się SMŚ 🙂 Młodsi nie będziemy, ale szybcy wciąż możemy być 😉
    Zdrowia i formy 🙂

  2. Marsz, mistrzu pierogów. 1:32?!?! Nie chwalisz się, a to wiceżyciówka! Brawo. Czas dla Ciebie płynie wolniej. A złamanie 1:30 znów jest w zasięgu wzroku, tylko potrenuj : )

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *