Półmaraton w Wiązownie cieszył mnie bardzo do godziny 16.30 w sobotę. Wtedy wyszliśmy z Małym Yodą na hulajnogę, na drogę wzięliśmy sobie po kawałku marchewkowego ciasta, dużym, od serca ukrojonym przez Moją Sportową Żonę. Mały Yoda zjadł trzy czwarte i powiedział, że nie może i żebym ja zjadł.
Coś mnie tknęło. On nie oddaje jedzenia. Jest takim żarłokiem, że gdyby nie odziedziczył po mnie genu szkieletora, to mógłby grać w reklamach Michelin. No i gdyby go Moja Sportowa Żona nie karmiła tak zdrowo, że ciasto marchewkowe jest w ostrym naruszeniem norm, a cały większy syf w ogóle się nie mieści na talerzu.
Potem była noc z koszmaru. Kulminacja między 2.45, a 3.30, chyba z cztery wymieniane prześcieradła, piżamki. Barwnych opisów wymiotów wam oszczędzę.
I kiedy wstałem w niedzielę rano Wiązowna mnie już tylko smuciła. Uwierała. Bo napisałem na blogu, że przyjeżdżamy i żeby nam przybić piątkę. Napisałem Podopiecznym do zobaczenia, a Lubomir atakował wysoko, 1:22-1:23 w półmaratonie, a Marek jeszcze wyżej – 17:00 na piątkę. Mieliśmy porozdawać ulotki z ofertą opieki trenerskiej KS Staszewscy i zachęcać sobą do udziału w 7. edycji Obozu Biegowego w Rabce. No i chciałem też przeżyć bieg z bliska, nie mogę jeszcze z trasy, to chociaż z chodnika, z krawężnika, bić brawo w rytmie kroków biegaczy.
Uwierało mnie, że to wszystko chciałbym i powinienem zrobić. Ale z drugiej strony perspektywa, że może trzeba będzie jechać do szpitala (może, bo w niedzielę rano zrobiło się lepiej, skończyło się wymiotowanie, tylko gorączka skakała jak tętno na krosie). No i kurcze, nie. Na liście rzeczy, których najbardziej żałuję w życiu wysoko są te sytuacje kiedy z powodu ważnych, dorosłych spraw nie zrobiłem czegoś dla swoich dzieci.
Więc zostałem z czytaniem książeczek, wspólnym oglądaniem Mistrzostw Europy w LA. Sport na odległość oglądany w dużej bliskości, na kanapie z Małym Yodą.
W Wiązownie Lubomir pobiegł dobrze. Ciut poniżej celu, 1:24, ale to i tak 2 minuty szybciej niż moje wynika z Wiązowny z ostatnich lat. A że start ten był mocno treningowy, dwa dni po bardzo mocnym treningu – to przed Warszawą i Orlenem jestem bardzo dobrej myśli. Bój się Pict 😉
A Marek? Tak trenował, to zdjęcie z Włoch, o które poprosiłem Marka w lutym po opisach jego bajecznych treningów wysokogórskich.
A tak pobiegł. Na zdjęciu z lewej Marek po biegu, na zdjęciu z prawej matematyka. Też ciut poniżej celu, też z treningowym podejściem. Najzabawniejsze: wyrównana życiówka. 17:06.
Nie macie pojęcia, jak chciałbym już wrócić na tę karuzelę spełnionych i niespełnionych biegów. Kiedy widzę na Facebooku zdjęcie Olgi Ochal z podpisem „Jak wspaniale jest cieszyć się realizacją własnej pasji”, to kiedyś położyłbym to na półkę Paulo Coelho, a teraz przypinam sobie pinezką do serca. Wiem, pojechałem Coelhem.
Stukam teraz ze szpitala Św. Rodziny. Przyjechaliśmy tu dziś po 14, bo w końcu przegraliśmy walkę z odwodnieniem. Przyjmowali nas do 18, w końcu o 19.02 Mały Yoda dostał kroplówkę. Poczuł się lepiej, przeczytaliśmy książeczkę o Zuzi i teraz śpi jak mały niedźwiadek. W zasadzie od soboty wieczorem śpi prawie cały czas, ale teraz widzę (matka widzi takie rzeczy, a ja tu jestem wg szpitalnej ankiety matką towarzyszącą dziecku), że wreszcie śpi spokojnie, zdrowo.
Odwodnienie u dziecka jest przerażające. Uginają mu się nóżki, leje się przez ręce, nie ma siły. Zaraz przypomniały mi się wszystkie moje odwodnienia na trasach maratonów i ultramaratonów. Może ktoś zada pytanie o odwodnienie, to się tym zajmę w czwartek?
A w niedzielę po południu, kiedy z Małym Yodą było lepiej nie wytrzymałem ciśnienia tej wiosny za oknem. Umówiłem się z MSŻ, że biorę rower na małą, 45-minutową rundkę w Lesie Kabackim. Wiosna, brawo ty.
5 thoughts on “Wiązowna i po Wiązownie”
Skoro już o zdrowiu mowa…
Teraz na szczęście tak nie mam, ale kilka lat temu, kiedy kończyłam długie wybieganie (ok.20km), chciało mi się spać. Tak mniej więcej na 2-3km przed końcem biegu. Co mogło być przyczyną?
Marzena – spadek poziomu cukru. Powinnaś się dożywiać, to nie musi być żel (żele rezerwowałbym na zawody), ale rodzynki, daktyle, baton, cukierek.
Dzięki. Teraz nie mam takich problemów. Byłam ciekawa przyczyny złego samopoczucia. A na dłuższe bieganie biorę coś do przegryzienia i kilka złotych na wszelki wypadek.
I taka anegdotka: Podczas dłuższego wybiegania chyba rok temu bardzo chciało mi się pić. Miałam jakieś 2 zł, po drodze zauważyłam sklep z owadem w nazwie. Wbiegłam, kupiłam wodę. Przy wyjściu stolik z wielkim, prostokątnym, pachnącym, puchatym… tortem z bitą śmietaną. 🙂 Okazało się, że to pierwsze urodziny sklepu. W perspektywie miałam jeszcze jakieś 11 km powrotu. Z żalem musiałam odmówić.
Marzena, jeśli trzeba było zabrać cały tort, to problem. Ale jeśli można się było poczęstować małym kawałkiem, to ja bym nie odmówił. Najwyżej trzeba by było trochę zwolnić.
A drobne na wszelki wypadek, to świetny pomysł. Kiedyś na Półwyspie Helskim przeliczyłem się z długością treningu w upalny dzień, wracałem-człapałem i byłem naprawdę bliski kradzieży jabłka ze straganu. Wizualizowałem sobie, jak podbiegam, zwijam jabłko i uciekam 🙂 Powstrzymałem się, ale tamtej pokusy nie zapomnę
W taki stanie mógłbyś nie dać rady uciec. 😉