Maraton przyjemności

Zbrojenia. Cztery razy Huma – dwa żele do kieszonki, dwa w ręku. Miały być jeszcze kulki Fit Bites, wszystko tak naturalne jak brzozy i sosny w tej puszczy, ale zapomniałem zjeść w gorączce przedstartowej. Samochodem wpadam na ostatnią chwilę i zakochuję się jeszcze bardziej w tym biegu:

  • Gdzie można zostawić rzeczy – pyta biegacz przede mną, a ja nasłuchuję, bo też liczyłem, że dadzą worek z numerem depozytowym itd.
  • Tu połóż – odpowiada organizator. W rogu namiotu ludzie kładą swoje ciuchy, komórki. Jeśli ktoś ma wszystko w samochodzie na parkingu 200 metrów dalej, może dać kluczyki organizatorowi. Jak w starych czasach, koło 2000 roku, kiedy spodenki nie miały kieszonek i oddawaliśmy te kluczyki na starcie kabackiego Grand Prix.

A potem bieg. Opowiem. Po pierwszym kilometrze odjeżdża pierwsza czwórka, oni powalczą o podium. Za nimi grupka pościgowa, ale jeszcze małe tasowanie i grupka zamienia się w węża. Za mną Sławek, imię poznałem z wyników, zamieniamy parę słów o trasie, gdzie skręcić itp. Przede mną biało-czerwony, taką ma koszulkę. A do przodu pobiegli kudłaty z wielką grzywą i łysiejący lekko z tyłu. Zapamiętuję jak wyglądają od tyłu, bo może mi się ta wiedza przydać.

I przyda się.

Ale najpierw robi się coraz nudniej. Wyznaczam sobie tempo bazowe 4:45, to odpowiednik 4:20-4:25 po płaskim. Parę kilometrów wychodzi po 4:30, ale się hamuję. Potem hamuje mnie piasek. A potem dopada mnie samotność. Wyprzedzam biało-czerwonego, przypalił się. Sławek trzyma się za mną w zasięgu do półmetka, potem go nie widzę nawet na najdłuższych prostych. Oglądam się nie tyle z obawy przed dogonieniem, co z tej samotności. Tempo spada, na górkach koło Wierszy muszę walczyć o 5:00. Po co, dogania mnie to pytanie Kingi, po co?

Żele. Ważne spostrzeżenie. Na Maratonie Warszawskim wciągałem je wolno, jeden żel przez półtora kilometra, tak jak radzi teoria dietetyki. Nie dały kopa. Teraz pożerałem je łapczywie, trzy duże pociągnięcia, 200 metrów i glikogen rusza do mięśni. Tak jak na Półmaratonie Praskim. I tak jak wtedy czułem nie tylko kopa energetycznego, ale potem wielokilometrowe przekonanie o własnej mocy. Może to placebo, ale działa. Zawsze tak będę robił – chociaż Wy sprawdźcie u siebie, co Wam bardziej służy: teoria dietetyki czy moja praktyka.

Pytam turystów, czy daleko przede mną jest kudłaty. Dwie minuty. Daleko. Około 33 kilometra pojawiają się biegacze. To półmaratończycy, wystartowali godzinę po nas, a tu trasy się łączą. Wyprzedzam, bo to grupa, która dobiegnie w około 2:30, ale pytam jedną biegaczkę o kudłatego. Minutę! Wow! – I ledwo żyje – krzyczy za mną biegaczka.

Orły do boju, szable w dłoń. Tego mi było trzeba. Wrzucę zdjęcie z mety zdradzając już trochę, że będę się cieszył na mecie. Zaiste piękny jest maraton, na którym tak wygląda ostatnia prosta.

Za pół kilometra kudłaty pojawia się w zasięgu wzroku. Wyprzedzam coraz szybszych półmaratończyków. Wyprzedzam, wyprzedzam, mnie tu nikt dziś nie wyprzedza, tylko ja wyprzedzam. Ale przyjemność.

Wyprzedzam takiego w pomarańczowym z dreadami. Majaczy mi się, że on chyba też jest z maratonu, że pognał do przodu po pierwszym kilometrze. Ale to zbyt piękne, żeby było możliwe, nie przywiązuję się do tej myśli. Jak się do czegoś przywiążesz, to cię obciąży, a ja tutaj przybiegłem lecieć proszę państwa.

Na ostatniej prostej pojawia się łysiejący z tyłu. Prę, finiszuję, walczę. Po pół kilometra jestem już z 20 metrów za nim. Ale wtedy on rozpoczyna finisz i skończę ze stratą jakichś 30 m.

Kiedy patrzę, jak łysiejący wpada, słyszę tupot za plecami, a raczej już obok siebie. Skubany. Tak jak ja czaiłem się na łysiejącego, tak inny maratończyk zaczaił się na mnie. Próbuje mnie przejść, kontruję i skończę z 10 metrów przed nim. Piona za metą.

Jestem szósty. Szósty w maratonie. Trochę mi potem ta wyprężona radość opadła, jak zobaczyłem, że wszystkich nas dobiegło 49 osób, więc nie zmieściłem się nawet w 10 procentach. Ale szóstego miejsca, tzw. „szerokiego podium” nikt mi nie zabierze.

Cieszę się więc jak głupi, to jest mój dzień. Jechałem po nic, jechałem bez napinki, bez celu – i sporo od Puszczy K. dostałem. Pobiegłem trzy minuty szybciej niż trzy lata temu – mój czas to 3:20 z sekundami – kiedy Maraton Kampinoski był moim docelowym startem, Warszawę pobiegłem wtedy jako zając Sabiny, biegającej szwagierki na 4:15. Wszystkie interwały zrobiłem pod ten bieg, celowałem w podium, zacząłem na 3:10 i potem to ja byłem tym kudłatym, co ledwo żył (wcale zresztą nie tak ledwo), tym z dreadami (on naprawdę ledwo żył), tym, którego wyprzedzają i który kończy bez przyjemności.

Cieszę się wszystkim. Robię fotę makaronu tak jak wrzuca się zdjęcia palonego bakłażana z kozim serem i salsą orzechową (autentyk z menu ulubionej knajpki Kingi, Rejczel) na Instagram. To jest najbardziej wyrąbane w kosmos danie świata – dla zdobywcy szóstego miejsca w dzikim maratonie.

A potem spożywam ten makaron ze zwycięzcami maratonu – Arturem(a lewej) i półmaratonu – Słonikiem (z prawej). I jeszcze zwyciężczyniami maratonu – Olą (stoi z lewej – na zdjęciu otwarciowym) i Martą (z prawej). Gadamy o żelach, o bananach, o treningu fitnessowym, o pomylonej trasie (Artur nadłożył ze 2 km, a i tak wygrał, a ja przez 2 km bałem się, że biegnę nieregulaminowym skrótem, ale okazało się, że było ok) o kleszczach. Słońce świeci, jest ciepło, przyjemnie.

Komentarze

1 thought on “Maraton przyjemności”

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *