Jeszcze nie zginąłem

Zimno, bezwietrznie, sucho, nie ma alibi. Do biegu gotowi, cały sezon się szykowaliśmy. Bieg Niepodległości, białe koszulki, surmy bojowe.

Kinga, która startuje sporadycznie i przygotowała pik formy właśnie na dziś, podbudowana świetnym, życiówkowym parkrunem tydzień temu. I ja – postartowałem sobie ostatnio sporo, ale cała moja jesień to jeden wielki listopad – na Półmaratonie Praskim 8 sekund od złamania granicy przyzwoitości czyli 1:25:00, Maraton Warszawski z trójką z przodu, niezły Maraton Kampinoski, ale jednak niewymierny, a tydzień temu żenujący parkrun. Właściwie dziś muszę pobiec dziesiątkę w szybszym tempie niż piątkę na parkrunie, żeby dostać piątkę na koniec sezonu.

Wiążemy buty, bawimy się w okładkę Abbey Road Beatelsów. I jedziemy.

Rada na przyszłość: jedźcie metrem. Policzyliśmy sobie spory zapas, a i tak musieliśmy uciec spod Arkadii, bo nie dało się wjechać. Znaleźliśmy płatny parking blisko Powązek. Ale już trochę ciśnienie podskoczyło.

Na rytualnej rozgrzewce z Podopiecznymi mobilizacja sięga zenitu. Mnie nie ma na zdjęciu, bo je robię, ale obok Kingi ustawia się Piotrek (ten bez czapeczki). Dziś wygra!

Chociaż nie. Piotrek będzie najszybszy, szybszy ode mnie, co mnie bardzo ucieszy. Wygrają prawie wszyscy. Oszczędzę Wam wyliczanki, ale np. Kasia, pierwsza z lewej, wceluje co do sekundy w prognozę trenerską. Radek (trzeci) zdoła wyłączyć sobie presję zawodów i pobiegnie naprawdę mocno. Renata, czwarta, złamie pięćdziesiątkę, tak spektakularnej życiówki już nie będzie. Itp., itd.

Każdy ma swoje cele. Kinga – życiówka, poniżej 44:00. Wygląda to po jej ostatnich wynikach i treningach na formalność. Ja – season best poniżej 38:30. Ale czwórkę obiecuję sobie postawić już za złamanie 39:00 czyli drugi wynik w sezonie i co najważniejsze – poprawienie ubiegłorocznego Biegu Niepodległości. Wtedy było 39:07, słabo, a najgorsze, że od życiówki 36:30 każdy BN, który biegnę mocno jest słabszy od poprzedniego, spadam o kolejną minutę w dół.

Jakbym ginął, w oczach niknął.

Idziemy na start z Piotrkiem. Przed biegiem zaplanowałem dorzucić do pieca dwoma kulkami Fit Bites z wielkiej rodziny naturalnych odżywek Huma. A żel Huma mam w kieszeni, wrzucę go do żołądka w połowie.

Zjadamy z Piotrkiem po kulce. Wbijamy się w tłum z przodu. Hymn i start. Zaczynamy we dwóch, mówię Piotrkowi, który doszedł po równie listopadowej jesieni do super formy, żeby zostawił mnie po dwóch kilometrach. I Piotrek, odjeżdża, a ja cieszę się biegiem. Tempo w widełkach 3:45-3:50 czyli w punkt, chociaż po flagach widać, że Garmin łapie opóźnienie. Podobno satelita głupieje, jak kilkanaście tysięcy ludzi ściąga sygnał w tym samym miejscu i czasie, ale nie wiem czy to prawda (czy ktoś wie?).

Nie wiadomo też, jak ustawione są flagi. Pewna wydaje się piątka – patrzę na zegarek: 19:27. Czyli trzeba pobiec w równym tempie obie połówki, żeby nie stresować się złamaniem 39 minut. Wrzucam żel, trzymam tempo, wszystko idzie jak w zegarku. Trochę tracę na drugim podbiegu na wiadukt, ale na zbiegu sporo z tego odrabiam.

A co z moją Zegarynką? Kinga zaczyna równo, po 4:22-4:23. Cieszy się jeszcze bardziej, bo czuje jakie to komfortowe tempo. Biegnie jak po swoje do pierwszego podbiegu. Bo za podbiegiem jest zbieg i wtedy narowiste konie zrywają się do boju w jej wątrobie. Największa kolka w życiu. Nie taka, którą możesz pokonać oddechami i skurczami mięśni brzucha, zignorować siłą woli. Tylko ból, ból, ból, jakby ją ktoś młotkiem okładał (tak będzie o tym potem opowiadać) do tego mgła przed oczami, mroczki.

Kinga schodzi, maszeruje do mety, próbuje truchtać, ale jeszcze przez godzinę będzie czuła ten ból. Ból fizyczny, a też ból tej życiówki, po którą nie sięgnęła, chociaż naprawdę wystarczyło tylko sięgnąć. Może to jest w tym naszym sporcie takie fascynujące, że wyników nie można sobie zamówić, jak zakupów z LeClerka.

Sprawdzaliśmy, czy jest jeszcze jakaś atestowana dycha w zasięgu dojazdu – ale nie ma. Więc odkładamy życiówkę Kingi na przyszły rok.

A ja na przyszły rok patrzę optymistycznie. Bo daję radę nawet trochę przyspieszyć. Celu marzeń nie ma, na złamanie 38:30 nie było mnie stać. Ale odwróciłem drogę w dół, chociaż przybył rok. Zegarek pokazał 38:48, a obiecałem sobie, że jak złamię 39, to nie będę wybrzydzał.

Jestem o 19 sekund młodszy niż rok temu. A Piotrek – o pół minuty szybszy ode mnie. Na tym zdjęciu obaj optymistycznie patrzymy w przyszłość

Komentarze

4 thoughts on “Jeszcze nie zginąłem”

  1. Piękny bieg. Ja zrobiłem nieprawddopodobną życiówkę 39:15. Poprzednia z 2010 roku. Jestem młodszy od gościa z przed 8 lat o 33 sekundy. 😉

  2. Satelita nie ma prawa zgłupieć od nadmiaru Garminów bo on zwyczajnie nie wie czy go ktoś nasłuchuje czy też nie. Wysyła swój sygnał w eter i tyle. Garminy też się nie zakłócają bo tylko nasłuchują satelitów i na tej podstawie kalkulują sobie pozycję

  3. Dzisiaj pierwszy bieg na mrozie w tym sezonie.
    Wprawdzie tylko minus jeden, ale po chwili zaczął padać śnieg.
    Wprawdzie z deszczem, ale ścieżki w lesie zrobiły się białe.
    Zauważalna liczba biegaczy w maskach.
    Dzisiaj w Wawie smog jak cholera.
    Zrezygnowałem na dobre z samochodu i jeżdżę tylko komunikacją.
    Idzie zima!

  4. OK123 – witaj w Klubie Komunikacji Alternatywnej. Ja przez całą złotą jesień miałem romans z rowerem, zobaczymy czy przetrwa 🙂

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *