Chyba to zdjęcie mnie natchnęło do przemyśleń, jakich tu jeszcze na blogu nie było. Co byś robił, gdyby nie było niczego? Biegałbyś?
Czytałem kiedyś taką książkę „Gwiazdozbiór psa” Petera Hellera, a raczej słuchałem jej na bieganiu. Samodzielnie zrobiona z zakupionego legalnie e-booka, przeczytana przez syntezator Ivona głosem Agnieszka, co potęgowało postapokaliptyczny klimat. Czymś mnie ta książka zaintrygowała, potem dowiedziałem się, że krytycy to interpretują jako przeżywanie żałoby, a to było niedługo po śmierci Janka.
Książka jest w jakimś stopniu prorocza. Na ludzkość spada epidemia grypy, umierają prawie wszyscy ludzie. Cywilizacja się zawala. Słyszeliście o „przerwanych łańcuchach dostaw z powodu Covid-19”? To w „Gwiazdozbiorze psa” łańcuchy legły, ogniwa się roztrzaskały i nie działa nic. Samolotem możesz latać, jak masz paliwo lotnicze w garażu i póki wystarczy ci zapasów. Przez rok, może pięć lat, może dziesięć. Paliwa nikt już nie produkuje i nie wyprodukuje przez najbliższe kilkaset lat, cywilizacja runęła.
Może do tych przemyśleń natchnął mnie omikron, może sytuacja na Ukrainie, a może po prostu ten straszny, depresyjny grudzień. I jakiś spokój, który w sobie mam – kiedy nie musisz walczyć kłami i pazurami o dzień jutrzejszy, zaczynasz się zastanawiać nad sensem tego wszystkiego.
Więc w windzie wyobraziłem sobie, co by było. Co by było, gdybym wysiadł z windy i nie byłoby niczego. Żadnych ludzi, ani bliskich, ani dalekich. Żadnej ludzkości. Żadnej cywilizacji. Chociaż nie, cywilizację sobie w mojej wizji zostawiłem, wyobraziłem sobie, że telewizor 55 cali emituje programy, na telefonie można sprawdzić kto wygrywa – Gazeta.pl czy Wyborcza.pl – i jeszcze parę innych rzeczy. Jest światło, lodówka działa, sklepy dookoła są pełne towarów, tylko nie ma ludzi. W ogóle, nie jak w „Gwiazdozbiorze psa”, gdzie jednak część ludzi przetrwała.
Wyobrażenia rozpaczy po zniknięciu najbliższych sobie darujmy, bo po pierwsze są dość oczywiste, a po drugie to nie jest wpis o żałobie. Ale zacząłem się zastanawiać, co bym robił całymi dniami.
Mógłbym obejrzeć wszystkie filmy świata. Mógłbym serfować po sieci, chociaż pewnie doszedłbym wreszcie do końca internetu. Mógłbym przeczytać wszystkie książki. Tylko co bym zrobił z tą wiedzą i erudycją, kiedy nie miałbym się z kim nią podzielić albo przed kim zabłysnąć. Chciałbym się doskonalić, czy nie?
Mógłbym się zabawiać sam ze sobą do upojenia. Ale nawet dwudziestolatek nie jest w stanie zaspokajać się non stop. Może bym się upijał, żeby stracić kontakt z tym koszmarem? No nie wiem, to nie jest moja strategia życiowa, nigdy.
A potem doszedłem do kluczowego z punktu widzenia tego bloga pytania: czy bym biegał? Czy wstawałbym rano z łóżka, zjadałbym śniadanie z produktów wyniesionych ze spożywczaka i zakładałbym dres (miałbym do wyboru wszystkie najbardziej wypasione dresy z najlepszego sklepu sportowego na Kabatach), żeby pójść na bieganie?
Pewnie tak, pewnie wprowadziłbym to w jakiś samotny rytuał. Ale czy robiłbym podbiegi, interwały, starałbym się rozwijać formę, a przynajmniej opóźniać jej spadek? Wyznaczyłbym sobie pętlę w Lesie Kabackim, na której biłbym regularnie season best? Czy po prostu bym sobie truchtał.
Zanim znalazłem odpowiedzi na te pytania dojechałem na swoje piętro, zapaliłem światło na klatce, przekręciłem klucz i wróciłem do rzeczywistości. Jeszcze z ostatnią myślą, że na pewno szukałbym ludzi. Tak jak Hig, bohater „Gwiazdozbioru psa” (nie powiem z jakim skutkiem).
Bo bez ludzi jesteśmy nikim, przynajmniej póki nie osiągniemy nirwany lub podobnego stanu. Bo z ludźmi istniejemy naprawdę. Różniąc się, spierając, kochając, śmiejąc, bawiąc, biegając. Nawet w tych cholernych ciemnościach, a może zwłaszcza.