Na trzydziestym dziewiątym wpadam w samozachwyt. I w nadświetlną. Już nie boję się walca z napisem „trzy godziny”, bo wiem, że już mnie nie dogoni. Przyspieszam i po roku wracam do swojej ligi trójkołamaczy.
Jak to jest, że tysiąc historii, a wszystkie takie same – zapytał mnie po cichu Chłopaś, kiedy nasz trener na tenisie opowiadał w przerwie między forehandami z linii końcowej, a bekhendami z połowy kortu, jak kiedyś wystartował w biegu na dużo kilometrów, zaczął na końcu, a potem wyprzedzał biegaczy, a żona się przy trasie martwiła…
Moja historia zaczyna się w samochodzie, jedziemy z Andrzejem, biegającym ojcem z klasy córki 4klasistki. Jak biec? Trzeba zrobić nadróbkę, bo negative split to piękna legenda – mnie na 52 przebiegnięte maratony tylko 3-4 razy udało się pobiec drugą połówkę szybciej, a i tak tylko wtedy, kiedy do mety było z górki albo biegłem zadaniowo, dużo poniżej możliwości. Jak biegniesz na wynik, to musisz nadrobić, bo potem trzeba stracić. Oczywista oczywistość.
Na starcie tłum, przebijam się na granicy chamstwa do jakiegoś dziesiątego-piętnastego rzędu biegaczy, a i tak stoję koło balonika 3:10. Po kilometrze jest Wyspio, wyprzedzam go, przed nami widoczny Pict, a zaraz wyrasta Daniel Źrebak. Przez najbliższe dwie godziny nasze koszulki będą bliskimi znajomymi.
Wiem, po co biegnę. Lubię takie świadome bieganie. Nie że zawsze na życiówkę, bo dziś to niemożliwe. Nie jak dziecko we mgle, że zobaczymy jak będzie. Wolę to sobie wcześniej zwizualizować. Ma być tempo 4:05-4:10. I jest. Na półmetku Garmin pokazuje średnią 4:09. A czas z elektronicznej maty (facet, który ją obsługuje zapewnia, że to dokładnie półmetek): 1:28:20. Po pomnożeniu przez dwa daje mi to 2:56:40.
Jestem wtedy czwarty w naszej grupce. A ogólnie się trzymam – 198 miejsce na 5 kilometrze, 176 na 25. Wtedy wyprzedzam najpierw Daniela Źrebaka, który zabiera się za mną, potem Wyspia, który pokazuje nam zakrwawioną gąbkę.
– Z sutków?
– Gorzej, z nosa.
Potem biorę Picta. Tętno pod kontrolą, mógłbym zaryzykować bieg na pulsie 168-169, ale i tak mam dobre tempo przy 165-166. Jest dobrze.
Pod domem 29 kilometr dołącza do mnie Moja Sportowa Żona na rowerze, która jechała koło mnie przez pierwsze 15 kilometrów. Teraz zaczyna być potrzebna, bo pierwszy żel przestaje działać, tracę zasilanie, tempo spada do 4:15, to granica bezpieczeństwa. MSŻ daje mi drugi żel i gdzieś na 34-35 kilometrze węglowodany zmieniają się w glikogen, a ten w adenozynotrifosforan. Nie lubię tych ekscytacji o bieganiu głową, biega się fizjologią. Kontroluję tętno, ciągle jestem w strefie mieszanej, kwas mlekowy nie odcina zasilania tłuszczem. A powietrze, chłodne warszawskie powietrze spomiędzy kamienic na pięknej jak nigdy, rozsłonecznionej Puławskiej – smakuje jak nigdy. Jestem biegającą elektrownią na węgiel i tlen.
MSŻ odjeżdża do domu i pojawia się na rowerze Chłopaś.
– Potrzebujesz czegoś?
– Publiczności.
Jestem zachwycony sobą do granic. Przyspieszam, robię nawet dwa kilometry poniżej 4:00. O takie tempo walczyłem dwa tygodnie temu na kilometrówkach na Ursynowie, a teraz przecinam. Na 30 kilometrze jestem 163, na 35 – 138, na 40 – 124. Dobiegnę 104, czyli na Moście Poniatowskiego i ślimakach wokół stadionu łykam jeszcze 20 osób. Na przystanku tramwajowym moi Unikanie robią mi zdjęcie z Chłopasiem po wyprzedzeniu kolejnej grupki.
Najpierw napędza mnie złamanie 2:57. A potem perspektywa zrobienia czegoś, czego nie potrafię – przebiegnięcia drugiej połówki szybciej od pierwszej. Udaje mi się to z zapasem 6 sekund. Sześć sekund dzikiej radości. 2:56:34 w sumie. Powrót do Bundesligi. Po dwóch jesiennych maratonach, w których do złamania trójki zabrakło mi raz trzech minut, a raz niecałej minuty. Po Łodzi zeszłej wiosny, kiedy zmieściłem się niecałe pół minuty przed gilotyną. Po żałośnie wolnych treningach tej długiej zimy, kiedy na koniec dwugodzinnego wybiegania walczyłem z trudem o przyspieszenie do tempa 4:30 na kilku kilometrach. I myślałem o trenerskiej emeryturze.
Jestem.
Chyba po siedemnastu latach biegania zrozumiałem o co w tym chodzi. A przynajmniej, co mnie w tym kręci. Postawić sobie cel – realistyczny, ale też ambitny. Przygotować się do niego najlepiej jak mogę i pobiec najlepiej jak potrafię. Wszystko.
W miasteczku biegaczy jest jeszcze pusto. Kenijczycy nie zdążyli się jeszcze schować. Photo please.
A teraz odcinek Roba. Rob przesłał podsumowanie podblogowej wiosennej ligi półmaratońskiej. Całość jest tutaj. A synteza tu:
W wiosennej odsłonie ligi wzięło udział 30 osób. Układ sił rozkładał się następująco – 5 kobiet (15%) i 25 mężczyzn (85 %). 16 spośród 30 biegaczy na miejsce swojego startu wybrało Warszawę (53%), 5 Sobótkę (17%), 2 Kraków (7%), 6 osób pobiegło w Poznaniu (20%) i jedna w Pradze (3%). Jeśli chodzi o osiągnięte czasy, to 20 osób (67%) poprawiło swój najlepszy dotychczasowy rezultat, 7 osobom (23%) ta sztuka się nie udała, mieliśmy również jednego debiutanta i dwa zające. Wśród tych, którzy poprawili życiówki królem polowania został Baranek_shaun 00:21:21 (19,5%), natomiast najwyższy ujemny stosunek osiągniętego czasu do życiówki przypadł tym razem Biegofance – 00:12:32 (-10,87%).
Z wiosennej ligi wynika, że najlepiej życiówki poprawiać w Poznaniu i Pradze, z tarczą wrócili stamtąd wszyscy uczestnicy ligi. Drugie miejsce zajęła Warszawa – 11 życiówek na 16 startujących (69%), potem Kraków jedna życiówka i jeden debiut (2 startujących) a na końcu Sobótka- gdzie tylko 2 osobom z 5 udało się poprawić swój najlepszy dotychczasowy rezultat.
Ciekawie przedstawiają się natomiast wartości uśrednione. W tym przypadku nie brałem pod uwagę wyników SFXa i Dzikiego ponieważ zającując nie walczyli z czasem:
ü Średni prognozowany czas spośród 27 osób (jedna osoba nie prognozowała) to 01:41:19
ü Średnia życiówka 28 wpisanych osób to 01:40:20
ü Z tych prognozowanych czasów 28 osobom udało się nabiegaćśrednio 01:41:42
ü Na średnim tętnie 168 (dane 16 osób podzielone przez 16)
ü Średnia ocen za bieg wyniosła +/- 2,25 czyli między „zgodnie z oczekiwaniami” a „powyżej oczekiwań”. Dwie osoby oceniły się na 0 – katastrofa- w tym wypadku do średniej użyłem punktację (-1)
ü Średnia strata do życiówki spośród osób, którym nie udało się jej pobić to 00:05:11
ü Średnia poprawa życiówki wśród osób, którym ta sztuka się udała to 00:06:47
Tyle Rob, dzięki 🙂
Otwieramy teraz WIOSENNĄ PODBLOGOWĄ LIGĘ MARATOŃSKĄ. Bo chociaż każdy gra w innej lidze, to jest taka liga, w której gramy wszyscy.
Wpisujcie się TUTAJ.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.