Śnieg. Nogi grzęzną w wydeptanej ścieżce. Ten człowiek przede mną. Doganiam. Nie doganiam. Zbieg przez śnieg, najlepiej nogami w puch, hamowanie w naturalny sposób. Dogoniłem, przegoniłem. Pod górkę marsz. Dlaczego ja tak wolno chodzę, przegonił mnie. Na punkcie herbata z sokiem malinowym, ser, kiełbasa i krakersy z nutellą.
Przez cztery i pół godziny jestem tylko z takimi myślami. Tu i teraz. Czasem wybiegam w przyszłość, boję się wspinaczki na Górę Żar – 180 m przewyższenia na odcinku 500 m, to jakby człowiek właził na ekierkę. Wybiegam w przeszłość, jakieś biegi mi się przypominają, przelatują przed oczami, całe biegowe CV. A potem znów tu i teraz. Śnieg, śnieg, śnieg.
Wyprawa na Zimowego Janosika to pomysł Kingi. Zauroczona ziomkiem z Podhala – Sławkiem, organizatorem biegu – jego gwarowymi nagrywkami („trasa jest przygotowana, czyli zasypana”, „jest pięknie oznaczona taśmami, ale posypało i ich nie uwidzicie”) zorganizowała pospolite ruszenie Podopiecznych KS Staszewscy na Niedzicę. Pobiegliśmy grupą, było wspólne biesiadowanie, jedzenie, picie, żartowanie. Wspólne startowanie, selfiki na starcie. A potem każdy zostaje sam – ze swoim oglądem bieli.
Przywieźliśmy z Zimowego Janosika trzy medale. Ola, ultraska jakich mało, trzecia w kategorii wiekowej na dystansie 50+ km. Jak można cierpieć przez 8 godzin? Szacun. Dalej: Kinga, która do biegu się na serio przygotowywała, trzecia w kategorii na dystansie 20+ km. A kategorie wiekowe organizatorzy porobili szerokie jak Dunajec po roztopach.
No i na końcu Kasia – żeby był odpowiedni suspens. Kasia zajęła drugie miejsce open, powtórzę: open, kobiet na dystansie 30+. W dodatku co tam się działo – pierwsza biegaczka była 7 sekund przed Kasią, trzecia – 8 sekund za. Myślę, że trzeba mieć piekielny żar w sercu, w płucach i głowę z zimnej stali, żeby tak się ciąć po sprintersku po 30 kilometrach przez śniegi i nie pęknąć.
Kasię widziałem przed sobą przez jakieś pół kilometra, Podopiecznego Przemka przez kilometr. A potem odjechali – chociaż na maratonie byłbym co najmniej o kilkanaście minut szybszy od obojga. W górach obowiązuje reguła: trener-ślimok. Wiedziałem, że będzie wolno i było. Chociaż 2 minuty szybciej niż rok temu mimo że trasa dłuższa o pół kilometra.
Myślałem też o tym wśród tej bieli – że każdy po co innego przyjeżdża na takie zawody. Ja – po mocny trening przed wiosennymi startami w półmaratonie i maratonie. Kinga albo Kasia po medal. Ola chyba jeszcze po jakieś mistyczne ultra przeżycie. Magda, która bała się limitu czasu, a dotarła parę minut za mną – nie wiem, po co przyjechała, ale dostała potwierdzenie, że jest świetną biegaczką. Maciek, Paweł – to by Kinga musiała powiedzieć po wspólnej podróży autobusem na start. Jeszcze drugi Paweł, chciał spacerować, a świetnie pobiegł. Marek zobaczył, że ma bieganie w genach, na tyle mocno, że wręcz niemoralnie nie musi trenować.
My chcemy jeszcze. Zgadaliśmy się ze Sławkiem i jedziemy w maju z Kingą na Ultra Roztocze. Tam jest chyba zdecydowania bardziej płasko? Może będzie się można trochę bardziej pościgać? Muszę tylko posprawdzać dystanse.
Bieganie jest chyba też po to, żeby planować kolejne biegi.