Samochód to wolność, miłość, przygoda i swoboda. Kocham Moją Sportową Żonę, moje dzieci, filmy Woody’ego Allena i piosenki zespołu Strachy na Lachy. Ale bardzo, naprawdę bardzo kocham swój samochód. Wszystkie moje samochody.
Ja wiem, że napisać na blogu sportowym o miłości do samochodu, to herezja. Zwłaszcza w epoce, kiedy wszyscy kochamy bezglutenowe, jarmuż z humusem, powietrze wolne od smogu i dzieci wykarmione Montesori. Ale opowiem Wam dziś o wszystkich samochodach, które kochałem.
Najpierw był maluch. Kolor zszarzałego mleka, jak wszystko w PRL-u. Jeździliśmy nim z moim ojcem.prl w góry z namiotem Pilica. Pierwsza wyprawa od Ustrzyk przez Krościenko do Zakopanego, rok później od Szklarskiej przez Duszniki, Międzyborze, Wisłę, Rajczę i Jeleśnię także do Zakopanego. A potem konkretne pasma, żeby zdobyć w każdym najważniejsze szczyty. To mnie ukształtowało, chłopca, który zawsze chciał wejść na każdy szczyt.
Malucha, kiedy został już nastolatkiem, dostałem potem od taty, który kupił sobie kolejnego fiata 126 p. Jeździł nim mały Jaś i malutka wtedy córka po pedagogice, najbardziej lubiła stać na tylnym siedzeniu, o fotelikach dla dzieci nikt wtedy nie słyszał.
Maluch przetrwał chyba z trzy lata. Padł i zostałem na długo na pasku zbiorkomu. Jeździłem autobusem prawie przez całe studia, ale nigdy tego nie znosiłem. Nie ma lepszego bodźca na wywołanie bólu głowy. Wtedy jednak, kiedy maluch się skończył, już biegałem, już mi w żyłach płynął sport, a w tętnicach rekreacja – i szybko przesiadłem się na rower. Mój pierwszy z dużymi kołami – ale to inna historia.
I kiedy już całkiem dorosłem, a z gazetowej pensji udało mi się trochę odłożyć, zacząłem myśleć o kupieniu sobie samochodu. To było teoretycznie pomarańczowe seicento, które MSŻ nazwała później złotą kulą. Chyba w salonie wykorzystali mój daltonizm. Jeździłem najbardziej kobiecym samochodem świata, ale nie w tym był problem.
Bałem się, że jak kupię samochód, to się rozleniwię jak hipopo. Będę woził swój tyłek, dostanę nadwagi, nieróbstwa, nieruchawości. Odstawię rower, a bieganie rzucę i zostanę z ręką w nocniku.
Naprawdę się tego bałem: że z samochodem będę głupim wujem.
Stało się całkiem inaczej. Kiedy przestałem jeździć rowerem po mieście (średnio 20-30 km dziennie, niby niedużo, ale dzień w dzień), okazało się, że mam dużo więcej energii do biegania. Zacząłem trenować mocniej i wspinać się w maratonie. A samochód dokładał swoją cegiełkę do innych sportów. Na dachu miał bagażnik na trzy rowery. Albo jeden kajak, jak widać na zdjęciu.
Kiedy koszt napraw seicento zaczął zbliżać się do kosztów jeżdżenia taksówką, pożegnaliśmy go bodaj za dwa tysiące i kupiliśmy sobie niezłą brykę – używanego peżota-zderzota. Szybko się poobijał, pierwsze wgniecenie zrobiłem mu na Suwalszczyźnie, kiedy zawracałem na leśnej drodze podczas spływu. Więc też się przykładał do aktywności rodzinnej. Ma nawet fotę z rowerami, a na drugiej córka po pedagogice (wtedy sporo przed pedagogiką) udaje dla jaj modelkę z magazynów. Na zdjęciu otwarciowym – peżot z ludzikiem od Dzikiego. Dziki, może byś walnął tu jakiś piękny wpis pod blogiem tak a propos?
Po peżocie kupiliśmy sobie chyba już naprawdę niezłą brykę – nissana kaszkaja. Mieści się do niego sześć płotków i dwa worki piłek lekarskich. Na zdjęciu Moja Sportowa Żona w 2013 po tym, jak wywiozła mnie z Rabki do Krościenka na mój własny Bieg Granią Gorców. Odbiera mnie sprzed willi, w której mamy coroczny obóz, żebym już nie musiał lecieć przez Rabkę po sześciu czy ośmiu godzinach na trasie.
A obok ja, w grudniu przed wyjazdem do Rabki.
Nie macie pojęcia, jak do tego tęskniłem. Wsiąść do samochodu, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet. „Jedźmy gdzieś”, jak nawijali kiedyś chłopaki z TrzyHa, podobnie śpiewała Partia. Przez całą rehabilitację obiecywałem Kindze z Caroliny, że będę się bardzo słuchał z nieobciążaniem nogi, mogę tygodniami skakać z kulami na zdrowej – byle dała mi wreszcie zgodę na kierowanie samochodem.
Oczywiście, że po operacji wiele rzeczy było niedogodnych. Bolące trochę w pierwszych dniach kolano i trudności z obracaniem się. Konieczność siedzenia na kanapie, bo na krześle od razu kolano puchnie. Kule non stop. Proste czynności, które robią się skomplikowane. Ale gdyby mnie Pan Bóg (jeśli jest) zapytał, jaką jedną niedogodność chciałbym usunąć – nie miałbym wątpliwości: poprosiłbym o prawo do jazdy.
Jak jechałem do redakcji Twojego Stylu – autobusem trzeba by to zrobić z dwoma przesiadkami i w każdą stronę zabrałoby to grubo ponad godzinę nie mówię już o przechodzeniu sporych dystansów o kulach – prosiłem MSŻ o podwózkę. Pierwsze wizyty rehabilitacyjne koordynowaliśmy z jej pracą, chociaż tu okazało się, że byłem trochę leniuszkiem – z ostatniej rehabilitacji bez prawa do kierowania wróciłem autobusem pod dom i zostało mi tylko 550 m o kulach (bodaj 9 minut). Ale wychodziłem tylko wtedy, kiedy musiałem i Kinga mogła mnie wieźć. Trochę jak wyjścia na spacerniak i za każdym razem w asyście.
Prawo do jeżdżenia uzyskałem od Kingi z Caroliny tydzień temu. Czekam teraz na prawo do chodzenia, prawo do truchtania, do biegania, do treningów – ale skokowy przyrost wolności poczułem, kiedy odzyskałem fotel kierowcy. Może jestem ostatnim dinozaurem zakochanym w samochodach, bo Wy już wszyscy z jarmużu? Trudno, może zrobią kiedyś elektryczne samochody na baterie słoneczne, to się spotkamy po tej samej stronie.
8 thoughts on “Biegacz za kółkiem”
Dobry jarmuż nie jest zły, ale kiedy czytam o pracach nad samochodami, które same będą się prowadziły, to zastanawiam się czy świat zmierza w dobrym kierunku. Ciągle jestem młody, a zaczynam już czuć, że moje czasy minęły. Zdrowia Guru Ci życzę 🙂
Pierwszy również używany Fiat 126 p, jeszcze z rozrusznikiem obok skrzyni biegów, metalowymi zderzakami, i z zatykająca się dyszą wolnych obrotów czy coś takiego. Potem już nowe – Fiat Punto 1997 r, Nissan Primera 2000, Kia Sportage 2009 i aktualnie Kia Optima. Pierwszą jazdę maluchem pamiętam do tej pory:)
Andrzej – ja nawet zapach tamtego pierwszego malucha pamietam do dziś 🙂
Wojtek, ale to była wtedy frajda móc sobie pojechać, choćby nad jezioro, gdzie nomen omen teraz mieszkamy, 15 km od Opola. Dojeżdżały tam normalnie ze 3 PKSy na cały dzień. A myśmy sobie wsiadali i jechali kiedy chcieli:)
Normalnie w domu nie można było usiedzieć. Teraz dla młodych to jakiś kosmos – jechać gdzieś maluchem zamiast sobie na necie w domu posiedzieć:)
To ja należę, pewnie do tych nielicznych, co nigdy w życiu samochodu nie posiadali, choć prawo jazdy (od 45 lat) mam.
W latach młodości, nie posiadałem nigdy na tyle funduszy aby nie tylko móc samochód ale nawet własny rower sobie kupić. Potem, przy trójce dzieci, zawsze były ważniejsze wydatki i przeświadczenie. że bez samochodu mogę się przecież obyć. Może też dlatego jestem takim zwolennikiem komunikacji zbiorowej i przeciwnikiem wszelkich ułatwień dla komunikacji indywidualnej (poszerzanie jezdni itp.) szczególnie w mieście. W czasach młodości całą Polskę zwiedziłem poruszając się wówczas tak modnym autostopem (głownie samochodami ciężarowymi – na tzw. pace) będąc posiadaczem specjalnej książeczki autostopowej, z której wycinało się kupony, dla kierowcy, z ilością przejechanych kilometrów. To było życie!!!
Żenada.
Sezon ogórkowy…
Od stycznia mam do pracy pod 10 km rowerem zamiast 4 km wcześniej, czyli 100 km zamiast 40 km tygodniowo… Kusi, żeby chociaż częściowo przesiąść się w tramwaj. Pamiętam, że jak w 2010-2011 miałem 100 km tygodniowo dojazdów rowerem, to zabierało to energii bieganiu…
Do Amsterdamu zabrałem kilkunastoletnią Nexię po rodzicach. Niestety, nie przeżyła podróży, bo już w trakcie drogi na niemieckich autostradach, załadowana całym dobytkiem, zaczęła ledwo ciągnąć 80 km/h i dojechałem do Holandii prawym pasem wyprzedzany przez ciężarówki. Potem jeszcze kilka miesięcy jeździłem nią po mieście (jakoś przy prędkościach miejskich dawała radę), ale miała ten mankament, że nie zapalała jak była średnio-ciepła. Jak była zimna, nawet mroźną zimą, zapalała od dotknięcia kluczyka. Jak się ją zgasiło po jeździe i zapaliło z powrotem w ciągu 5 minut – nie było problemu. Jak się gdzieś pojechało i wróciło do samochodu po pół godzinie… nie dało się zapalić, aż odczekało się kolejną godzinę aż silnik całkowicie wystygł…
Potem dwa lata stała gdzieś za miastem na jakimś losowym parkingu zanim się zająłem, żeby ją sprzątnąć…