Jak mało trzeba do szczęścia. Odzyskać perspektywę. Po 10 dniach uczciwego niebiegania – co nastąpiło po 10 dniach utrzymywania się bani w kolanie mimo znacznego zmniejszenia aktywności – więc po tych drugich 10 dniach pobiegałem. Pobiegałem sobie! I odpukać w kolano: jest dobrze!
To nawet nie był trening. Zaplanowaliśmy sobie z Kingą małe poranne bieganie, ale rano zajmowaliśmy się opanowaniem wirusa u córki-nastolatki. Badanie na CRP, lekarz, apteka i jest szansa, że wyzdrowieje na święta, bo idzie ku dobremu.
No i w tej prozie życia szansę na bieganie mieliśmy około 14. Idziemy. Bo na Tatarową z Traczykówki to się głównie idzie, taki pion. Oczywiście w normalnym treningu tam wbiegam, żeby ćwiczyć łydkę, ale teraz nie ryzykuję przeciążenia kolana.
Robimy po drodze mnóstwo zdjęć, jedno zdziwienie za drugim, bo zero śniegu nawet na Babiej (a zdjęcia Babiej nie ma, bo nie za bardzo wyszło). Bo widoki, chociaż znane, to wciąż zachwycają i wołają cyknij mnie, cyknij mnie. Coś się nam – ludzkości – takiego zrobiło, że przeżywamy piękno poprzez zdjęcia na telefonach. Można mówić, że to instagramoza – i jest w tym trochę racji. Ale można też mówić, że to dzielenie się z innymi pięknymi krajobrazami, wspólne przeżywanie zachwytów na odległość – i w tym też jest trochę racji. Spójrzcie:
Sporo ludzi na szlaku jak na późne niedzielne popołudnie, kiedy obowiązkiem prawdziwego Polaka i prawdziwej Polki jest jazda na mopie, na szmacie, z odkurzaczem i ze ściereczką do mycia okien. Dwóch rowerzystów zjeżdżających z góry z Maciejowej. A za chwilę jeden podjeżdżający.
Patrzymy – a to tata Kingi, mój teściu, legendarny zegarmistrz z Rabki-Zdroju, który niejeden pasek od zegarka uczestnikom naszych obozów biegowych w Rabce ratował. Po trzech godzinach grania z Małym Yodą w makao, warcaby, wilka i owce postanowił się przejechać po górach.
Dzielę się z Wami tymi banalnymi radościami, bo na tym banalnym bieganiu morda mi się śmiała od początku do końca. Czym bardziej kolano nie puchło, tym bardziej byłem ucieszony. Jak łatwo się ucieszyć tym, co się na jakiś czas straciło.
Odzyskałem perspektywę. Odzyskałem nie tylko radość biegania, ale perspektywę, że będę mógł sobie nabudować na tym kolejne piętra. Starty próbne, mocne treningi, zawody docelowe. Nie na wiosnę, ale na jesieni.
To jest tak, jak pod choinką. Czeka paczka z waszym imieniem, podchodzicie w emocjach. I można rozerwać opakowanie, jak robią dzieci oraz Kinga, która ma fantastycznie dziecięcą emocjonalność. I jak zrobiłem ja, kiedy w październiku rehabilitacja z dumą zmieniała się w kierat treningowy. Ale można podejść spokojnie, spokojnie rozwinąć papierek, wyjąć z niego ostrożnie bieganie. I okazuje się, że to taki mały, pocieszny stworek, który raduje bardzo nasze serce, ale trzeba go trzymać ostrożnie w rękach, jak Małego Yodę pięć lat temu.
Najładniejszy widok z Maciejowej, jaki mogłem sobie wymarzyć. A że nie wbiegłem tu w 20 minut zziajany i na rekord, to co? Są w bieganiu różne radości. Ja mam takie: poniedziałek, noga nie boli!
Życzę Wam – w wigilię Wigilii – wielu różnych radości na bieganiu, na Maciejowej, na święta, na co dzień. Żeby Was bieganie cieszyło 🙂
2 thoughts on “Bieganie pod choinkę”
Wojtek,
Tak jeszcze tytułem poprzedniego wpisu. W moim przypadku dieta wegetariańska od 6 miesięcy a od 5 tygodni dieta wegańska – restrykcyjna w 90% tzn. dopuszczam mleko do kawy 🙂 Jem też makaron, zdarzyło się jajko, ale raczej używam wegańskich zamienników. Dzisiaj zrobiłem badania krwi: Hemoglobina 15,1 (norma 14-17), Żelazo 97,5 (norma 59-158). Nie suplementuję się specjalnie niczym – tylko dieta. W tym czasie jeden poważny start (maratoński) i życiówka poprawiona o 8 minut, redukcja wagi +/- 4kg. Obecnie w mocnym treningu 65-70 km tygodniowo. Nie odczuwam absolutnie żadnych negatywnych skutków diety – natomiast widzę bardzo dużo pozytywów.
pozdrawiam ciepło
Robert
Radości z różności. I moc zdrowia!