Przyznam się dziś do uzależnienia. Ale najpierw rzut oka na zdjęcia.
Ładna syrenka? Spotkałem ją trochę niespodziewanie wracając w piątek z pracy biegiem. W końcu czas dojść do 2-godzinnych treningów, więc zamiast biec prosto z Ratusza na Ursynów postanowiłem zboczyć nad Wisłę. Przebiegłem przez Powiśle, dotarłem na bulwary w okolicy Mostu Świętokrzyskiego.
I aż stanąłem z wrażenia, wyciągnąłem telefon i zacząłem cykać. Oświetlona syrenka na wyciągnięcie ręki, oświetlony stadion po drugiej stronie Wisły, świetlne kreski na chodniku i zalana światem siłownia kalisteniczna. Światło jest ładne.
Jutro – zdradzę Wam to ciut wcześniej, a co mi tam – miasto stołeczne Warszawa zakomunikuje o ekspozycji grafik m.in. na podporach mostu świętokrzyskiego w formie galerii światła. Więcej światła, jak powiedział był klasyk. Dla tych, co nie z Warszawy – cyknę te grafiki, jak znów będę wracał do domu robiąc dwugodzinne wybieganie. Czyli nie długo.
Dziś wracałem z pracy również biegiem. Akurat miałem spotkanie na Powiślu, tam się przebrałem w dres i w drogę. Ruszam i dramat. Garmin ma tylko 5 proc. Do domu mam gdzieś tak 1 h 15 min., fajnie, to akurat książkowa granica długiego wybiegania w pierwszym zakresie intensywności (poniżej tego czasu mamy trening regeneracyjny). Tyle że Garmin nie zapisze mi tego treningu, padnie w drodze.
Po co mi to? Po co mi te zapisane 13 km przebiegnięte w 75 min. Ani osiągnięcie do chwalenia się, ani coś szczególnie wartego zapamiętania. A jednak.
Robi mi się okropnie żal. Że nie będę miał tych kilometrów w apce. Staram się osiągnąć w końcu objętości rzędu 60-70 km, ciągle jest za mało, bliżej 50. I niby wiadomo, że mógłbym przebiec dziś tę trzynastkę, nawet jeśli w pamięci zapiszą się tylko trzy kilometry. Tylko jakoś mnie to uwiera, nie pasuje.
Racjonalnie to nie ma żadnego sensu. Dlatego piszę o uzależnieniu, bo uzależnienie to emocje. Chciałbym sobie ten trening zapisać w Garminie, wtedy byłby dla mnie naprawdę ważny.
A tak? W okolicy Agrykoli stwierdzam, że nie chce mi się tupać przez godzinę w jałowej, niesparametryzowanej przestrzeni. Że może to o mnie źle świadczy – ale trudno. Biegnę do metra. Liczę jeszcze chociaż na 45 minut biegu, ale Garmin pada koło Grycana przy Puławskiej w okolicach trzydziestej minuty. Nie wiem dokładnie, bo się ładuje w drugim pokoju.
Nie wiem, czy odważyłbym się publicznie pisać, jaki jestem walnięty, gdyby nie poranny mail Podopiecznej. Do niedawna żaden sprzęt nie był jej potrzebny do biegania, ewentualnie najprostszy, ale to bardziej dla trenera, bo trener chce znać tempa itp. Ale od kiedy dostała w prezencie wypasionego Garmina, który może zmierzyć wszystko, nie potrafi się już bez niego obyć. I kiedy Garmin się gubi, pokazuje absurdy, to ona też się gubi w treningu, bo „uzależniła się od technologii”.
Też tak macie? Śmiało. Jest nas już na świecie – razem z naszą Podopieczną – co najmniej trójka.
3 thoughts on “Bieganie z Garminem”
Oczywiście, bieg bez garmina jest nieważny.
A zupełnie nieważny jest bieg bez odczytu wagi po biegu…
Mnie też jest zawsze szkoda jak nie zapiszę lub nie włączę 😉 ale treningi zawsze kończę. Aktualnie od 29 grudnia mam codzienne bieganie. Ciekawe kiedy się skończy…
A nie można było treningu wprowadzić ręcznie? Tzn. zmierzyć czas, potem dystans na mapie i wpisać trening? Jest taka opcja:-)