Biegun południowy padł

Małgorzatę Wojtaczkę, która właśnie wróciła do Polski po zdobyciu bieguna południowego wszyscy dziennikarze zapytali już o wszystko. Wiec zapytałem ją – dziś, w jej podwrocławskim domu ciagle w budowie, bo jak człowiek jeździ na biegun albo żegluje po Morzu Rossa, to nie ma kiedy dokończyć budowy – zapytałem wiec,  czy nie bała się, ze spadnie. A Malgosia na to, ze właśnie sobie udowodniła, ze tam nie ma krawędzi.

A przecież doszła do krawędzi.

Cała historia Małgorzaty za miesiąc w Twoim Stylu. Dziś tylko wrażenia. Jestem pod wrażeniem tego, że ona przeszła na piechotę 1200 km, to chyba tak jakby pójść na pieszą pielgrzymkę do Rzymu. Jestem pod wrażeniem przeszkód, jakie musiała pokonywać po drodze – szczelin, które znamy z relacji himalaistów i zastrug. Zastrugi to wielkie czasem na kilka metrów muldy. Ją też gonił limit czasu – też, bo zaraz przypomniała mi się moja historia z Krynicy, kiedy na 100-kilometrowej trasie Biegu Siedmiu Dolin koło po 66 kilometrach limit zaczął deptać mi po piętach. Niewiele przeżyłem w bieganiu piękniejszych rzeczy niż tamta ucieczka spod gilotyny. Niewiele piękniejszych chwil niż umieranie pod latarnią na krynickim deptaku po osiągnięciu mety.

Małgorzatę limit dogonił niespodziewanie tydzień przed osiągnięciem celu. Okazało się, że antarktyczna zima w tym roku przychodzi wcześniej i do 28 stycznia wszystkie aktywności sportowe muszą się zakończyć, bo odlatuje ostatni samolot. Nie znaczy, że zostawiliby ją tam na pewną śmierć, ale zabraliby ją z trasy i byłoby po zawodach. Wyobraźcie sobie, że sędzia zdejmuje was z punktu kontrolnego na jakimś Rzeźniku i pomnóżcie to przez odległość z Bieszczad na Antarktydę w kilometrach. Himalaje rozpaczy.

Wiecie, że doszła, że uciekła przed gilotyną. Jak? Napiszę w tym tygodniu, żebyście mogli przeczytać w przyszłym miesiącu.

Nie opiszę w tekście własnej głupoty, a jest tak piramidalna, że warto opisać ją tutaj. Po drodze zaplanowałem sobie drugie śniadanie – hot-doga na stacji – i do śniadania chciałem przeczytać wywiad z Małgorzatą w dzisiejszym „Dużym Formacie”. Droga z Warszawy do Wrocławia jest teraz genialna, zaczyna się autostradą na Poznań, potem odbija się na autostradę Łódź, a za Łodzią wskakuje na dwupasmową S8 na Wrocław. Niestety od Łodzi (gdzie jeszcze nie byłem głodny) aż do końca (Małgorzata mieszka pod Wrocławiem) nie ma żadnej stacji. Kiedy dojechałem do drogowskazu jej miejscowość (1,7 km) zatrzymałem samochód przy drodze, żeby przeczytać tekst. Całkiem dobry wywiad.

Przekręcam kluczyk, żeby odpalić, a tu cisza. Bo jak się zostawi kluczyk w samochodzie, to światła świecą i skutecznie rozładowują akumulator. Wokół żywej duszy, żeby samochód popchnąć. Sam bym się popchnął i wskoczył, ale jestem przecież o kulach, to jednak ponad moje siły.

Obciach na maksa. Jadę do kobiety, która, jak to podkreśla, „samodzielnie i bez pomocy” dotarła na biegun. A ja nie jestem w stanie samodzielnie dotrzeć do niej. Musiałem zadzwonić, ale na szczęście zanim Małgorzata znalazła linkę holowniczą i zdążyła po mnie wyjechać, zjawiły się dwa samochody z dwoma uczynnymi kierowcami, popchnęli mnie (dzięki 🙂 i pojechałem.

Wrocław dobrze mi się kojarzy. Kiedy jeszcze maraton nie był tam rozgrywany w upalnym wrześniu, tylko w chłodnym kwietniu robiłem tam dobre wyniki. Tam złamałem po dobrych dwóch-trzech latach starań 3:20, co było dla mnie mistycznie ważne (jak mi wydadzą drugą książkę, to będzie można przeczytać dlaczego). I tam w 2004 roku złamałem pierwszy raz trójkę.

A biegałem jeszcze wtedy z rękami a la „skrzydełka kurczaka na rożnie”. I w bawełnianym podkoszulku. Ten podkoszulek na wynik 2:57 warto sobie przypominać, kiedy przyciśnie nas przesadna gadżetomania.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Gadaliśmy z Małgorzatą dobre trzy i pół godziny, dłużej niż trwa maraton. Ostatni miesiąc przed wyprawą Małgorzata trenowała bieganie i wzmacnianie (siła dynamiczna, trening fitnessowy, siłownia) pod okiem wrocławskiego trenera z AWF. Dyszkę na treningu może sobie przebiec. Ale podpytywała o dłuższe dystanse, pogadaliśmy o przemianach tłuszczowych, energetyce biegania. Naprawdę nie zdziwię się, jeśli w czerwcu po nocnym półmaratonie we Wrocławiu, napiszecie mi, że na trasie spotkaliście zdobywczynię bieguna.

 

Komentarze

5 thoughts on “Biegun południowy padł”

  1. Prywatny niebiegowy obóz rodzinny w Rabce, dzień drugi – Beskid Wyspowy.
    Filmowa stacja kolejowa Kasina Wielka – wyciąg krzeselkowy – Śnieźnica – Dom Rekolekcyjny i powrót.
    Potem przeskok na drugą stronę góry i Przełęcz Gruszowiec – Ćwilin – Jurków.
    5 h, wg aplikacj 9,5 km, 600 m podejść.
    Na dole minus 8 i nieprzyjemna mgła, na Ćwilinie stalem w tshircie… piekny widok na Lodowy, Gerlach, Fatrę, Babią… niedoceniany ten Wyspowy 🙂
    Wieczorem łyżwy i ” Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego”.

  2. Oki – co się odwlekło, dało się zrealizować w innym wariancie. Mogielica jeszcze piękna i dzika.
    Zaraz pisze

  3. Ok – zazdraszczam widoku na Lodowy. Od północy robi szczególne wrażenie. Trip przez Śnieżną Dolinkę marzy mi się od kilku lat. Może tej wiosny uda się zrealizować wspinaczkę. Od niedawna mam partnera na takie lajt&fast. Zacząłem biegać (ślężing) z Rafałem Bielawą, a w poprzednim tygodniu kupiliśmy mu raki i buty. Właśnie z myślą o szybkich, nietrudnych wspinaczkach.

  4. Prywatny niebiegowy obóz rodzinny w Rabce, dzień trzeci – Tatry.
    Kiry – Ornak – Kiry ze skokiem w bok do Wąwozu Kraków.
    4 h, wg aplikacj 12 km, 200 m podejść.
    Nie byłem fanem tego pomysłu, ale kiedyś młodym Tatry trzeba pokazać. Udało się nam zdążyć przed tłumem i w sumie było fajnie, tylko ślisko.
    Potem skansen kolejowy w Chabówce i basen tylko dla nas w Rabce.
    Wieczorem „Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia” (na razie słabe).

  5. Oki
    Jestem fanem twoich relacji obozowych. Wycieczka z dziećmi w dolinkę fajna. Od lat się zastanawiam, co zrobić, żeby chciały potem pójść w góry, tak jak wielu z nas tu chciało. I nie wiem

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *