Bitwa pod maratonem

Kiedy stoję za metą przewieszony przez barierkę, to zastanawiam się, czy najpierw zwymiotuję ze zmęczenia, czy najpierw się rozpłaczę jak dziecko. – Stary – mówię do siebie – przecież ty pół roku temu chodziłeś o kulach.

I trochę w tej emfazie przesadzam, bo o kulach to ja chodziłem osiem miesięcy temu, w styczniu i lutym.

24 września 2017 r. Dzień 39. Maratonu Warszawskiego.

6:29. Budzę się minutę przed budzikiem, to nic dziwnego ,bo budzę się już od godziny. Mam stres jak autobus, jak napiszę przy śniadaniu na Facebooku Radkowi, który będzie pytał, na ile biegnę. Biegnę na 2:58, ogłosiłem to całemu światu na blogu, Mojej Sportowej Żonie przy stole, a najgłośniej sobie samemu. Walczymy o złamanie trójki, ale nie mimochodem, o 5 sekund, tylko tak, żeby szkło tryskało na boki.

7:20. Siadam do śniadania. Jedna kajzerka na trzy części: ze śledziem (żeby nie było za mdło), z miodem i z nutellą plus kawałek chałki. Więcej nie wejdzie. Tylko co ja robiłem przez tę godzinę? Przypinałem numer do koszulki, odwiedzałem toaletę, spakowałem się, stukałem na fejsie, łykałem witaminę C, próbowałem wydmuchać katar z lewej, kompletnie zatkanej dziurki. Na tapczanie nie siedziałem.

8:15. Wysiadamy z metra, biegający sąsiad z Kabat, za chwilę Iza-tramwajarka. Podjeżdżamy jeszcze przystanek tramwajem, oszczędzamy siły. Do depozytu, gotowi i start.

8:59. Jeszcze „Mam tak samo jak ty…”. Przy frazie „warszawskie kolorowe dni” całe życie w moim mieście przebiega mi przed oczami, dzieciństwo moje, nawet mojego ojca, Powstanie, tygiel emocji. Przybijamy piątki z Kubą-Pictem i Lubomirem-Brodą, mają lecieć trochę mocniej niż ja, i jeszcze z Markiem-Rakietą, ma odpalić w kosmos.

9:40. Moja Sportowa Żona czeka z Małym Yodą (złotym medalistą Biegu Bąbla z soboty), Norbertem, Anią i połówką banana. Widzę Yodę, Kinga ze mną podbiega, mówi po stu metrach, że tak szybko, to ona nie da rady, więc męskość we mnie rośnie. I dostaję do ręki banana. Pyta jeszcze, jak idzie. Dobrze, pierwszą dziesiątkę robię w 41:15. Season best.

Tu się muszę trochę wytłumaczyć. Do biegania po operacji łąkotki wróciłem w marcu, w kwietniu wystartowałem w Raszynie, przebiegłem 10 km w 43 minuty z kawałkiem. Przetrenowałem dwa miesiące i kiedy spodziewałem się w Gałkowie już dobrego biegu na dychę, skończyło się na 42 minutach z haczykiem. Wiedziałem, że z taką formą nie będę już nigdy stawał w tej strefie startowej, w której wczoraj stanąłem. Szukałem aż znalazłem – bieganie trzydziestki w każdym tygodniu. Od lipca do połowy września z konsekwencją harwestera. Nie miałem dychy, na której mógłbym się sprawdzić, ale mogłem oszacować, że stać mnie już na złamanie na dobrej trasie 40 minut.

Tylko ze to wg Liczydła Biegowego absolutnie nie daje papierów na złamanie trójki. Moj ostatni parkrun – 5 km w 19:01 – również nie i to nawet wg Danielsa i McMillana. Biegnę na wariackich papierach. 

9:55. W Miasteczku Wilanów czeka Renata z N. Ta Renata, wszyscy chyba wiedzą, kim ona jest. Wraca mi wspomnienie jesiennego dołka sprzed roku. Kiedy świeżo po chorobie z wysoką gorączką nie złamałem w Warszawie trójki, wyszło 3:01, a trzy dni później zwolnili mnie de facto z N. Jak to się wszystko odwróciło. Renata z połówką banana na trasie, a ja tnę jak przecinak. Dziki, zacznij biegać, bo Ty lubisz takie historie.

Fot. Pic2Go (to i 2 inne zdjęcia)

10:28:30. Półmetek. Idę na 2:57. Oczywiście mam marzenia, że zrobię negative splita i zaskoczę cały świat, będą do mnie przychodziły depesze gratulacyjne nawet z Ameryki. Ale też biegnę trzeźwo na nogach, liczę sobie, ile mogę teraz stracić, żeby złamać. Niewiele, więc na razie porzucam obliczenia. Liczę, kiedy włączyć żele, bo przez to niespodziewane bananowe eldorado (w sprawie banana od Renaty spisaliśmy się dopiero wczoraj wieczorem) mam jeszcze cały zestaw w kieszonce. Trzy które sobie kupiłem (o smaku przecieru pomidorowego – znacie? nie mdli) i jeden z pakietu startowego.

10:50. W międzyczasie przeszła mnie grupa na 3:00. Ale widać, że idą na sporą nadróbkę, nawet podsłuchałem, że zamierzają tracić potem na podbiegach. Odjeżdżają, ale się mobilizuję, gonię. Doganiam Radka, biegnie „bez spiny”, bo nie ma formy, miał biec z wózkiem, ale mu się dzieciak rozchorował. Więc planuje trzy z haczykiem. Znajduję swoje miejsce jakieś 30 sekund za grupką i na 25. kilometrze wrzucam pierwszy żel.

11:00. Żel odpalił. Przechodzę w nadświetlną. Znów się pojawiają kilometry poniżej 4:10. Gdyby ktoś chciał przeżywać to w sekundach, to średnie tempo na złamanie trójki to 4:15. Czyli na dwóch kilometrach po 4:10 zyskuję prawo np. do jednego w 4:25. Być może będę musiał z tego prawa skorzystać, nie wiadomo. Ustalam grafik żelów: na 29., 33. i 37. kilometrze.

11:z-hakiem. A potem już wszystko się zaczyna plątać. Na 30. kilometrze robię korektę kilometrową (łapałem już jakieś 40 sekund opóźnienia – na Garminie wybijał mi 29. kilometr, a znacznik był dopiero za 40 sekund). I liczę, po ile wolno mi biec, żeby jednak złamać. Wychodzi że po 4:19. Mały zapas, stopniał gdzieś między żelami.

Jest takie powiedzenie (bodaj Scotta Jurka), które już kiedyś cytowałem: „Ultramaraton, to konkurs w jedzeniu i piciu”. Dla mnie maraton też jest takim konkursem. Dorzucam do pieca, jak z węglarki, wtedy lokomotywa się rozpędza, lepsze kilometry. Nie chcę ich zakłócać kolejnym żelem, tylko dolewam wody. Kiedy czuję, że zbliża się pusty bak, to jeszcze zanim kontrolka alarmowa zaczyna świecić, dorzucam kolejny żel. Spalam, biegnę, utrzymuję.

Na Moście Gdańskim entuzjazm kibiców. Leci za mną grupa na złamanie trzech godzin. Ci też przesadzają, obliczam – idą na równe 2:59. Trzymaj się Wojtek, trzymaj się ich. Pod górę na wiadukcie puszczam grupkę na 10 sekund do przodu, potem z góry odrabiam z nawiązką.

Na przystanku autobusowym przy Placu Inwalidów, ktoś mówi, że wygrał Polak. Jak ja mu zazdroszczę. Tak wtedy myślę: jak ja mu zazdroszczę. Nie wygranej, moje marzenia nigdy nie orbitowały w tych rejonach. Zazdroszczę mu, że już jest na mecie.

Bo boli. Ten bieg mnie boli. Nie mam ściany, nie mam dramatycznego kryzysu, który kazałby mi zwolnić do 4:30 albo 4:40 (pamiętasz, Dziki, rok temu te desperackie próby odwrócenia niemożliwego). Tylko wszystko mnie boli coraz bardziej. Cały człowiek. Nawet nogi, których nigdy nie czułem na biegach, bo zawsze ogranicznik był w bateryjce, w braku zasilania.

Mąci mi się trochę w głowie. Bodaj na 36 kilometrze usiłuję policzyć, z jaką średnią mogę biec żeby złamać i rachunek okazuje się za ciężki. Za dużo w nim szóstek i siódemek, niewymiernych końcówek. Rezygnuję z obliczeń, poczekam kilometr. I jadę, uparty jak traktor. Błotnik mi się telepie, ale jadę po wertepach.

11:50. Kuba, co Ty tu robisz?! Nie powinienem widzieć twoich pleców. Powinieneś już finiszować, kończyć ostatni kilometr. Kurczę, nie poszło tak jak miało. Kuba biegnie na sztywnych nogach i jeśli mnie się wydawało przed chwilą, że ja walczę, to teraz dopiero widać, co to jest prawdziwa walka. Kubę wyprzedza właśnie pacemaker, drę się, że on ma minutę zapasu, bo nie chcę żeby się poddał. Kuba macha rękami i w tym jest streszczona taka opowieść jak moja sprzed roku. Porażka.


Podbieg, na którym ostatecznie odjeżdża mi pociąg przyspieszony z balonami. Zbieg, na którym dobiegam do Kuby, mówię, żeby złamał trójkę, bo go ta dwójka z przodu jeszcze bardzo ucieszy. Wypatruję Lubomira, na szczęście nie ma go przede mną – zrobi życiówkę o dwie minuty, dobiegnie w 2:56. Marek jest wtedy już na mecie, w 2:43, trafiłem z prognozą tylko 14 sekund od jego wyniku. Ale o tym jeszcze nie wiem.

Wiem, że wymarzone 2:58 mi odjedzie. Nie mam już nawet miału węglowego, żeby biec po 4:05. Ale mam jeszcze tyle siły, żeby kontrolować bieg. Będą mi potem pisać, że wyrwałem to złamanie trójki, że to wywalczyłem. A ja mam poczucie, że chociaż dużo mnie to kosztowało, to kontrolowałem bieg w ścianie. Ściana była ze styropianowych bloków i kolorowych, miękkich woreczków wypełnionych grochem. Musiałem się przedzierać, ale biegłem, nie zdychałem.

Ale to 2:58 było dla mnie poduszką powietrzną, dodatkowym ubezpieczeniem, świadomym przelicytowaniem. Chodziło mi o złamanie trójki i z każdej sekundy bym się ucieszył, ale najważniejsza była cyfra z godziną: dwójka z przodu.

Pict się budzi, stąd takie ładne zdjęcie (fot. Kasia, dzięki). Dobiegamy – ja w 2:59:15, Pict sekundę za mną.

Wróciłem. Przybijam rytualne piątki na mecie. Wyściskuję chłopaka w czerwonej koszulce z napisem Pionki, którego pamiętam, jak biegł na pierwszych kilometrach z przodu, jak zdychał, kiedy go wyprzedzałem (strasznie, rzęził wręcz) i który też złamał trójkę, co mnie zupełnie nieoczekiwanie wprowadziło w stan euforii. W psychologii to się na pewno jakoś nazywa. A potem z żołądkiem wstrząsanym atakami kaszlu i idę do barierki. Będzie total, czy skończy się na odruchach? Żołądek się uspokaja i wtedy zaczyna we mnie płakać mały chłopiec. Że był syf, była nędza, był kapitalizm, klęski, artroskopia, chodzenie o kulach, człapanie na zawodach, że wiadomo, komu bije dzwon, a przynajmniej komu wybija pięćdziesiątkę, ale teraz jestem tutaj ze złamaną trójką, szczęśliwy jak dziecko i prawie nieśmiertelny mimo wieku.


Nie licząc maratonu we Wrocławiu 13 lat temu, kiedy pierwszy raz zszedłem poniżej trzech godzin, to jest najważniejsza złamana trójka. To ja wygrałem ten maraton.

Komentarze

35 thoughts on “Bitwa pod maratonem”

  1. We wpisie nie napisałem o:
    – Małym Yodzie, który wygrał (!) w sobotę Bieg Bąbla, no wzmianka była, ale jestem dumny bardziej niż na krótka wzmiankę
    – Kubie z #szykujsienakrynice, z którym spędziłem czas za meta i który zrobił 8-minutowa życiówkę (3:09)
    – Szczepanie który roztrzaskał 20 min. na piątkę
    – i wielu, wielu innych.
    Bo to jest taki narcystyczny wpis o mojej duszy. Sorry

  2. Gratuluję Zwycięzco!
    Warto było czekać na ten tekst. Tego właśnie oczekiwałam, tych emocji, przeżyć i opisów batalistycznych. Widziałam po międzyczasach, że czujesz się mocny. Kibicowaliśmy Ci z mężem przez cały bieg, wirtualnie sprawdzając Twoje km. Widziałam też tę radość na mecie. Na zdjęciach od organizatora wyraźny uśmiech. Tam też widać Twoje myśli: stało się, zrobiłem to, wróciłem.
    Pięknie opisane. Czuję się, jakbym tam była, męczyła się na tych podbiegach, jakby to mi zwijał się żołądek za metą.
    Gratulacje! I biegu, i emocji, i sukcesu, i tekstu! ?

  3. Brawo, zazdroszczę bardzo tego szybkiego biegania i
    emocji z tym związanych. Kilka lat temu też to miałem ale po kryzysie przeszedłem na ultra i straciłem szybkość. Taka relacja jest bardzo motywujące , dziękuję.

  4. Tak, to są takie chwile w życiu, dla których się żyje.
    Nie mogą być codziennie, ale jak się trafią to jak smakują!
    Gratulacje!

  5. A ja gdzieś w nicości netu wygrzebalem Twój plan z Polska Biega – Droga na Warszawę i zrobiłem życiowkę 18 min lepszą niż poprzednia. W ogóle mam do Ciebie wielki sentyment bo z Twoim planem 4 tygodniowym zaczynałem biegać, a kolejny plan „od truchtacza do biegacza” to moje biegowe abecadło. Tekst że ktoś przebiegnie 60 min może nazwać siebie biegaczem będę pamiętał do końca życia.

  6. Piekne i motywujace zarazem Twoje doswiadczenie z tym biegiem.
    Ja teraz przezywam rozterki zwiazane ze zdrowiem i ciagle szukam opowiesci, ze jednak mozna wrocic na jasna strone zycia i zrealiaowac swoje cele/marzenia.
    Gratuluje dziekuje i pozdrawiam
    Jarek

  7. Tu Dziki
    Tak, John. Wygrałeś maraton. Kiełbasa się należy. Bo jak John, czyli Wojtek Staszewski, pierwszy raz złamał 3 godziny, wtedy Dziki usmażył Johnowi kiełbasę. Normalnie kupiłem i usmażyłem. 15 lat temu. Dziki, który nie je mięsa od prawie zawsze. Kiełbasa to był nasz rytuał w dawnych czasach. Po bieganiu po Puszczy jechaliśmy, rowerami lub autem, do knajpki na skraju lasu i tam John zjadał kiełbasę, a Dziki nic…
    Tak, John. Na Dzikiego działają takie opowieści. Będziemy się ścigać, jak 20 lat temu i jeszcze wcześniej… Kto pierwszy?
    Dziki

  8. Tu Dziki jeszcze o kiełbasie.
    Jak mieliśmy z Johnem po 17 lat to wybraliśmy się do Puszczy Kampinoskiej na ponad trzydziestokilometrowe bieganie po Puszczy. Nie wiedzieliśmy, że trzeba pić, bo wcześniej biegaliśmy 12-16 km, no i nie było książek Skarżyńskiego. Do picia mieliśmy zgniłe dzikie jabłka, gdzieś pod Klaudynem wprosiliśmy się na herbatkę do jakiegoś domu, tam, jako hipisi z długimi włosami, zagailiśmy rozmowę czy nie będzie wojny, itp. Ale John już coś wtedy wiedział. Miał John suszoną kiełbasę w kieszeni. W kieszeni jeansów, bo biegaliśmy tak jak chodziliśmy. A na nogach trapery. Biegi komandosa z kiełbasą Johna.
    To tyle o kiełbasie. To było bardzo ważne i motywujące 🙂
    Dziki

  9. Czytam tego bloga już chyba z dwa lata i tak byłem psychicznie wygłodniały sukcesu sportowego głównego bohatera, że w końcu odetchnąłem i przespałem całą noc. Dzięki.

  10. Wojciech Staszewski

    Dzięki WSZYSTKIM. Odpalam od wczoraj kompa z bananem na buzi – kiedy czytam miłe słowa od Was. Też się cieszę, że wreszcie odniosłem sportowy sukces na swoją miarę 🙂 Przyłożę się, żeby nie był to sukces ostatni.

    Dziki – najsłynniejsza kiełbasa była po moim pierwszym maratonie, wtedy 42 km wydawały się nam niewyobrażalne. Usmażyłeś mi ją na Staffa, działo się wtedy.

    Antyspam – pamiętajcie, że ja niczego nie usuwam, nawet komentarzy trolli. Natomiast system nie przepuszcza adresów mailowych ani linków. Zatrzymuje je, nie informuje i czasem dopiero po kilku dniach widzę, że coś czeka na zatwierdzenie.

    Pict – właśnie zatwierdziłem twój komentarz – z linkiem do twojego bloga o porażce biegowej. Bo nie wszystko poszło różowo. Z trójki Podopiecznych, o których pisałem w obu odcinkach, Marek może być bardzo zadowolony (bardzo mocny wynik, w punkt), Lubomir chyba też (życiówka o 2 minuty, chociaż 2 minuty poniżej oczekiwań), Ty nie za bardzo. Publicznie gratuluję Ci, że się tak poderwałeś na końcówce (zabawne mamy miny na tym wspólnym zdjęciu – coś między wyszczerzeniem a łapaniem powietrza skrzelami), a więcej masz na mailu.

  11. Dzisiaj jechałem tamtędy;) i taki podbieg na 40km to ciekawe wyzwanie. Ale z drugiej strony potem jest „z górki” i ostatnie 2km to był idealny finisz, aby powalczyć. Prawda jest taka, że 99% z biegaczy mając za sobą taką historię wyników i oczekiwania na poziomie 2:58 po prostu walkę o złamanie 3 godzin by odpuściła. Gratuluję więc. Myślę, że wiosną będzie znacznie lepiej o ile oczywiście drugi z warszawskich maratonów jednak się odbędzie:/

  12. Cieszę się, że nie blokujesz trolli. Super zgranie trenera i zawodnika!
    Pict został przygotowany tak aby przybieć po trenerze.
    Sprytnie.

  13. Tu Dziki
    Trollu, czyli Kamilu Hejna. Czy może Hiena?
    Niemożliwie podle napisałeś. To już znamy, to twoja wizytówka. Ale dlaczego niepoprawnie po polsku!!!?
    Nie lubię cię. Wystrzegam się takich ludzi.
    Piotr Krawczyk

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *