Co to jest 8 sekund?

Te uśmiechy to przed startem. Przed startem zazwyczaj jest nadzieja, po te strzały dopaminy biegamy. A Ci, którym to się przerodzi w życiówki, w spełnione marzenia – większości osób na tym zdjęciu – dostają potem drugi taki strzał, tylko jeszcze większy. Dla nich medal zawsze jest złoty.

Chwalcie się w komentarzach, wpisujcie miasta. Wpisujcie czasy i radości. Ja opiszę swój bieg.

Sobotni wieczór błonia stadionu, start do Półmaratonu Praskiego. Trochę nie wiadomo, co wcześniej zjeść. Na obiad jest obiad, a na wcześniejszą kolację fura węglowodanów prostych. Ja jeszcze poprawię bananem przed startem, a Kinga żelem.

Sikam na słomkowo. Wytrenowałem swoje. Jestem gotowy. To jeszcze nie jest maksimum formy, maksimum będzie na Maraton Warszawski, bo to moje drugie biegowe święto po obozie w Rabce. Ale jest optimum.

W strefie przybijam piątkę Podopiecznemu zwanemu Rakietą. Będzie pacemakerem na 1:25. A to jest teraz mój cel. Spadłem od czasów poł. – przed operacją łąkotki – jakieś 2-3 minuty w dół i nie mogę już doskoczyć do swoich wyników w M-40, nawet w M-49.

Szewc bez butów chodzi. Trener wprawdzie biega w butach, ale… Po wszystkich instrukcjach dla Podopiecznych, żeby zaczynać ostrożnie, nie daję rady się powstrzymać. Kiedy Marek-Rakieta zapowiada, że będzie zaczynał po 4:02-4:03 z kieszonki wyłazi mi strach, pełznie do głowy, szepce do ucha: zacznij szybciej, nie dasz rady utrzymać tempa bez rezerwy, nie wierzysz w negative split, zrób małą nadróbkę, kilometry w 3:55-3:59, Wojtuś, będzie dobrze. Kłamstwo olimpijskie. Wyrywam do przodu, w ciemność Pragi, ciekawe doświadczenie, nocne biegi mają tajemniczy urok horrorów z happy endem. Po pięciu kilometrach dogania mnie pierwszy zając na 1:25, Sebastian-motywator. Trzymam się trochę z jego grupką, ale cały czas lecę w ciemność. Nawet żel nie za bardzo pomaga. Spadam ze 168 miejsca na 5 kilometrze na 198 na 10. kilometrze. Wyprzedza mnie Podopieczny Tomek, będzie najszybszy z KS Staszewscy, zrobi życiówkę o trzy sekundy i będzie się zaśmiewał tą dopaminową radością.

A mnie dogania Marek-Rakieta z drugą, rozpędzającą się grupką na 1:25. Wcześniej niż na wiosnę, ale teraz mam więcej siły, trzymam się z nim kilka kilometrów. A następne, co pamiętam to scena z horroru. Za nawrotem na Wale Miedzeszyńskim zostaję powoli coraz bardziej sam. Dokoła ciemno, domy w oddali, Wisła za wałem. Gdyby to był film, to coś by wypełzło i lepkimi mackami złapałoby mnie za szyję.

Ale to nie jest film, tylko bieg. Wyciągam z kieszeni drugi żel, kolacja. Dałem się namówić Kindze na „zdrowy żel”, taki bez chemii, nazywa się Huma. I bomba. W smaku budyń czekoladowy, w mięśniach czysty glikogen, zero chemii, chociaż glikogen to przecież najczystsza chemia, ale rozumiecie, o co chodzi.

Zaczyna działać po niecałym kilometrze, chociaż może to placebo. Ale przyspieszam, zaraz 15. kilometr, robię korektę na Garminie, bo pikanie przestało się już dawno pokrywać z kilometrami. Nie jest dobrze, mam pół minuty opóźnienia, a wydaje mi się wtedy, że więcej. Nie jestem w stanie się do końca doliczyć, ciemność zaciemnia obraz.

Garmin nie ma litości. Nie przyspieszam, tylko wyprzedzam. Doganiam kolejne grupki, przecinam, rozwalam, gnam jak dziki, jak zły – a tu pik pik, kilometr w 4:02, 4:03, 4:01. Nie urywam sekund tylko je tracę.

Gdzieś na 20. kilometrze podrywam się do ostatniej szarży. Wystarczy, że końcówkę, kilometr z kawałkiem, pobiegnę w tempie 3:40 i będę w domu. Biegnę najwyraźniej w 3:48, bo na metę docieram jak pośpieszny opóźniony o 8 sekund. Moje season best, moja życiówka w M-50 – ale ze smutnym ogonkiem: 1:25:08.

Nie da się. Jak będziecie się kiedyś pytali siebie na biegu, czy nie dałoby się takich ośmiu sekund urwać, to nie. Jakby się dało, to bym to zrobił. Nie odpuściłem, a liczby dziś były przeciwko mnie. Gdyby ziemia kręciła się wokół słońca w trochę innym tempie, gdyby ludzie ustanowili inne jednostki czasu może coś bym złamał. Dziś liczby wygrały. Dostałem srebrny medal.

Kinga pobiegła treningowo. Dostała brązowy, gorzki. Nie zawsze rozdają złote.

Acha. Na koniec wróciłem na 168 miejsce, na którym byłem po 5 km. Nie wiem, co to znaczy.

Komentarze

7 thoughts on “Co to jest 8 sekund?”

  1. Pict – miło Cię widzieć. Chociaż ze względu na kampanię FB i tak mi Cię często wyświetla
    Huma – napisaliśmy do nich, bo taki fajny produkt. Zobaczymy, co z tego wyjdzie 😉

  2. Huma to wg mnie absolutny top a czekoladowe są nie do pobicia. Bardzo dobre są również Honey Stinger o smaku waniliowym.
    A biegowo – 19:06 w sobotę na piątkę. To było chyba trzecie podejście do 19′. Trzecie nieudane choć jest to życiówka. Wcześniej wiosną 1:28:02 w połówce. Tych 2″ też chyba nie dało się zgubić nigdzie na trasie.

  3. Znowu super opis biegu! Uwielbiam! Gratuluję.

    Mam sprawę. Mam ambicje zostać najszybszym biegającym ojcem z wózkiem. Wyzywam wszystkich. Mój obecny rekord z maluchem to Park Run 18:00. Mamy w Poznaniu paru szybkich ojców tuż ponad 19:00. Bez wózka ginę w tłumie szybkich biegaczy, a tak mogę zaistnieć! 🙂 Kto czyta i z wózkiem biega szybko (raczej krótkie dystanse choć nie tylko to niech się odezwie).

    W ogóle fajnie by było gdyby wprowadzono osobną kategorię – rodzić z wózkiem. Miło by było. Jest z tym problem, że gnanie z dzieckiem może być niebezpieczne, ale chyba jednak na ulicy i zamkniętych zawodach jest ok. Za 6 miesięcy przesiadam się na podwójną biegówkę :), będą kolejne wyzwania. I śmierć pleców.

    1:25:08 z wózkiem? Może najpierw 1:30 spróbujemy gdzieś w okolicy.

    Pozdrawiam!
    IG: amber_10k_pb

  4. Wojtek, policzyłeś ile to jest jak się podzieli te 8 sekund na 21 km? Gratuluję aptecznej dokładności! Przecież to jak trafienie w punkt.

  5. Gz_81 Ponieważ z wózkiem biega się 10-20 sekund wolniej niż samemu, to najszybszym biegającym z wózkiem zostanie najszybszy biegnący (biegnąca). Maciek ma za sobą dychę w 34 minuty+ (nie ze mną :-)) Ot taka zabawa była na ścieżce rowerowej…
    PS Ja biegam z dzieckiem w wózku… Co samo w sobie jest świetną przygodą 😉
    Pozdro!

  6. meloradiowy (kiedyś tokowy)

    Ja byłem przeszczęśliwy na mecie. Po ciężkim ze względów pozabiegowych starcie zrobiłem epicką (jakby powiedziała moja nastoletnia córka życiówkę) 1:28:58. Krzycałem na mecie z radości, gdy zobaczyłem, że złamałem 1g29min. Nie sądziłem, że życiówka w połówce może dać tyle satysfakcji.

    Wojtek, gratulacje. Super bieg. Życiówki w nowym wymiarze smakują jak nowy wymiar! 😉

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *