Książkę Tomka Lisa z prywatnością w tytule czytam z ciekawością prywatną. Ale wątek biegowy, który chciałbym tu wyciągnąć pokazuje coś mocnego w charakterze tego faceta: umiejętność otwartego przyznania się do porażki.
Bo wiecie – złamać trzy godziny w maratonie i dumnie wypiąć pierś jest łatwo. Nie złamać i jakoś to przemilczeć, przebiec nad tym do porządku dziennego – też się da. Ale nie złamać i napisać o swojej chorobie razem z krępującymi szczegółami bezradności, kiedy się wizerunek człowieka z marmuru i z żelaza w jednym – to jest coś!
„Przeczytałem w „Wyborczej” o grupie dziennikarek i dziennikarzy, którzy przygotowują się do maratonu, choć biegają dopiero od pół roku. Coś mi zaświeciło w głowie. Jeśli amatorzy, ludzie tacy jak ja, rzeczywiście dadzą radę przebiec maraton, to dlaczego sam nie miałbym spróbować?” – tak zaczyna się wątek biegowy w książce Tomka Lisa „Tomasz Lis. Historia prywatna”. Wtedy w „Wyborczej” o tej grupce dziennikarek i dziennikarzy pisałem ja, Staszewski Wojciech. A potem też byłem więcej niż świadkiem biegowych postępów Tomka – aż do lotu Ikara w Rotterdamie. Dołożę więc swoje cegiełki do tej historii.
Tomek ma i geny, i wzorce. Pisze: „Sport nie był dla mnie niczym nowym, w naszej rodzinie był czymś zupełnie naturalnym. Mój dziadek zakładał w Wielkopolsce Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. Babcia startowała w zawodach z wybitną sprinterką Stanisławą Walasiewiczówną, a ojciec świetnie biegał na średnich dystansach i tak samo dobrze pływał”.
W 2009 roku jest gotowy do Maratonu Warszawskiego: „Strach przed pierwszym maratonem. Miałem chyba jakieś reakcje psychosomatyczne, bo kilka kolejnych nocy przed biegiem pociłem się jak mysz. Zero gorączki, a w czasie snu wylewałem z siebie takie poty, jak w trakcie biegu”.
Wynik: 3:53:47. Oniemiałem, jak to teraz przeczytałem, bo moje pierwsze cyferki – prawie 20 lat wcześniej – były bardzo podobne: 3:54:49. Tomek, wygrałeś to korespondencyjne na starcie o minutę i 2 sekundy, gratulacje.
Potem historia jest taka, jakie wszyscy wydeptujemy na ścieżkach biegowych. Dla mnie ważna będzie nieoczekiwana życiówka Tomka 3:47:01 w 2011 roku w Nowym Jorku. Bo przedtem spotkaliśmy się raz na treningu z Tomkiem i kolegą-dziennikarzem Wojtkiem Cieślą – zrobiliśmy podbiegi w Powsinie. I dlatego, że Tomek pisze w książce: „Zabrało mi trzy lata, by zorientować się, że nie mam w zasadzie żadnych szans na poprawienie tego wyniku, bo na treningach biegam niemal zawsze w tym samym tempie. A by przebiec maraton szybciej, trzeba organizm do tego szybszego biegania po prostu przygotować. I zamiast codziennie w tym samym czasie pokonywać ten sam dystans, czasem przebiegać 28 kilometrów, a czasem trenować tylko podbiegi albo robić tak zwane interwały”. A to ode mnie przyszło, przez jeden polsko-biegowy tekst z „Gazety”, gadaliśmy potem kiedyś o tym w naszym newsweekowym pokoju, a raz Tomek o tym nawet napisał w naTemat.
Mogę więc czuć się ojcem siedmiominutowego kroku i może jeszcze następnego. Chociaż nie jestem w stanie go zidentyfikować ani w książce Tomka, ani e Enduhubie – to pamiętam. Siedzę na mecie maratonu w Łodzi i dostaję esemesa od Tomka z jakąś zagraniczną życiówką i pochwałą, że to w zasadzie na zaadaptowanym moim planie sprzed roku czy dwóch.
Ale piszę to wszystko nie po to, żeby ogrzać się w ogniu sławy Tomasza Lisa. Jak bonie dydy. Tylko dlatego, że jest w tej książce coś, co mocno rusza. Przeżywaliśmy to nieoficjalnie i z żywymi emocjami w redakcji Newsweeka – bo dotyczyło naszego szefa i naszego kolegi zarazem. Udar w Rotterdamie.
Tempo 4:14, półmetek 1:28:30. Końcówka: „Ostatnich kilometrów nie pamiętam. Biegłem jak koń. Do przodu, przed siebie, najpierw jedna noga, potem druga. W końcówce już wiedziałem, że trójki nie złamię”. Meta 3:03:16.
Ponieważ ja na ostatnim swoim maratonie – we wrześniu w Warszawie – poległem z czasem 3:03:59, więc znów, Tomek, gratulacje. Wygrałeś o 43 sekundy.
„Jakoś dowlokłem się do hotelu, w pokoju padłem na łóżko. Wstałem tylko na chwilę, by otworzyć minibar i wyciągnąć z niego małpkę whisky… Około godziny 14.00 ubrałem się, spakowałem, zapłaciłem za hotel i poszedłem na dworzec. W kasie kupiłem bilet do Amsterdamu, ale ten za chwilę wypadł mi z ręki. Dziwne. Gdy się schyliłem, nie tylko nie mogłem go złapać lewą ręką, ale nawet w niego tą ręką trafić. Złapałem więc bilet w prawą rękę i wstałem. Po czym totalnie zbaraniałem. A może precyzyjnie – przestraszyłem się. Nie panowałem nad lewą ręką. Nie była bezwładna – precyzyjniej rzecz ujmując, robiła, co chciała. Złapałem ją prawą ręką, bo musiało to wyglądać idiotycznie”.
Myślmy o tym. Chodźmy do lekarza, do kardiologa przed zawodami, nie po. Oczywiście nie przed każdymi, ale badajmy się, czym bardziej jesteśmy w grupie ryzyka nadciśnienia i innych chorób układu krążenia. Miejmy to w głowie na każdym biegu. Jeśli potrzebujemy pomocy lekarza, to poprośmy o to natychmiast, nie za późno. Nie ciśnijmy na siłę – brawo przy okazji za decyzję dla Podopiecznego Przemka, który kiedyś zszedł na 41. kilometrze maratonu idąc na pewniaka na życiówkę 3:09.
Tomek opisuje dalej, jak wsiada do pociągu, jak udar do niego dociera, jak prosi współpasażera o pomoc w wezwaniu pogotowia. Potem szpital w Holandii, odwołany poniedziałkowy program w telewizji, szpital w Polsce. I jeszcze dwa słowa o nawracających epizodach nadciśnienia. Oglądaliśmy „Tomasz Lis na żywo” nie wiedząc, że w jednym programie w połowie trzeba było wezwać karetkę, a goście byli uprzedzeni, że w razie czego rozmowę dokończą sami.
Dobrze, że udar nie oznaczał w tym wypadku końca. Szkoda, że oznaczał koniec biegania. A całą książkę można kupić na Znak.
Fot. ze strony Pomponik.pl
2 thoughts on “Człowiek z udaru”
Wydaje mi się, że pamiętam Waszą dyskusję, kiedy Ty proponowałeś TL normalny trening (tzn. raz szybkość, raz wytrzymałość, raz siła, raz jeszcze coś innego), a On chciał codziennie biegać to samo, bo bał się, że jak zrobi raz mniej kilometrów to nie utrzyma wagi.
Swoją drogą ten sposób myślenia nie jest mi obcy…
Są tacy, którzy potrzebują cały czas czegoś nowego, bo się nudzą.
A są też tacy, który najchętniej biegaliby codziennie to samo bo lubią przewidywalność 😉
A o cztery lata starszy ode mnie TL niech się cieszy z pięknej życiówki 3:03 i dba o zdrowie, jak my wszyscy!
Mój powrót do zdrowia dalej trwa, pomimo że byłam zawsze fanką sportu. Po wylewie naprawdę jest ciężko, a już minęło 5 lat i nie zdążyłam nawet zacząć pracy po studiach. Gratuluję Panu rodziny i życzę dużo zdrowia.