Czy Pobiegłem Dobrze

Dobrze. Opowiem jak było. Półmaraton Warszawski nie zaczął się dla mnie o 10. rano w ostatnią niedzielę. On się dla mnie zaczął 11 listopada około godziny 12., kiedy zawiedziony swoim smutnym wynikiem w Biegu Niepodległości – nie złamałem 39 minut – zacząłem planować sezon startowy 2018.

Uwaga! Jeżeli chcecie zobaczyć na żywo w internecie, jak będę cierpiał – to na końcu jest zapowiedź!

Plan z jesieni: podciągnij, chłopie, szybkość, póki możesz. Ciągnąłem więc tę szybkość na sankach od początku marca, bo wcześniej była siła, na której należy tę szybkość zbudować. A w marcu też była siła, bo mróz, lód, mini-obóz biegowy. I niewiele tej szybkości zbudowałem, a nie przyłożyłem się też do wytrzymałości, bo ciągle jestem leniem i zbliżenie się do tempa 5:00 na długich wybieganiach mi nie wychodzi, a braków tempa nie nadrobiłem dużym kilometrażem, bo biegałem w zasadzie do półtorej godziny. Starczy?

Nie starczy. Wystarczyło do 12.-13. kilometra. A potem jedne balony na złamanie 1:25 odpłynęły poza horyzont, dogoniły mnie drugie (w osobie Podopiecznego Marka Rakiety) na równiutkie 1:25 i byłem ugotowany. Na koniec zdołałem się trochę poderwać, wyprzedziłem więcej osób niż mnie wyprzedziło (Piotrek K., ale dałeś czadu). I wyszło słabo, zaliczona tylko pierwsza poprzeczka – życiówka w kategorii M-50, o 11 sekund. W zeszłym roku w Błoniu było 1:25:59, a teraz 1:25:48.

Stary, pół roku treningów, żeby poprawić się o 11 sekund?! Walnij się w czerep. I nie licz, że w kluczowym wiosennym starcie – na 10 km w Starych Babicach – samo się pobiegnie, samo się osiągnie i samo zaprocentuje. Trzeba wprowadzić w treningu zakaz człapania i docisnąć się interwałami. Tyle że niestety zostały na to niecałe dwa tygodnie, a trzeba jeszcze chwilę zregenerować się po półmaratonie. Więc jesteś wiesz w czym.

Kiedy już się tak nabiczowałem popatrzyłem na liczby i wyniki. Wyprzedziłem (b.) Podopiecznego Bartka, który zawsze jest faworytem w naszych wyścigach. Wyprzedziłem Lubomira z Brodą, który pół roku temu w Błoniu odjechał mi jak dziś balony. Wyprzedziłem kilkanaście tysięcy ludzi. A parę osób przy trasie mnie poznało i krzyknęło z serca „Wojtek” lub „Szkielet”. O tym już sobie pomyślałem w czasie biegu – że nawet jeśli ja sam siebie nie podziwiam za wyniki, to wciąż mogę komuś zaświecić inspiracją, że M-50 i może.

No i na liczby popatrzyłem. Miałem poczucie, że zwalniam i puchnę, ale tabelka z oficjalnych wyników pokazuje coś innego. Coś, co optyka tłumu i wskazań Garmina zamazała. Prognoza po pierwszych pięciu kilometrach: 1:25:48. Po dziesięciu się poprawia, bo (niepotrzebnie) przycisnąłem – na 1:25:06. Po piętnastu (puchnę) wraca do pierwotnej wartości: 1:25:48. Końcówkę ciągnę równo i prognoza na dwudziestym kilometrze się utrzymuje na 1:25:48. A na mecie wynik netto: 1:25:48. No tak konsekwentnie, to ja nigdy nie potrafiłem.

Dobiegam z kwaśną miną, chociaż zadowolony z „życiówki w kategorii”. Bo już tylko takie mi chyba zostały, witam się z tą myślą, jak z czarną, smutną gąską. I w strefie mety zaczyna się orgia radości i niedosytów Podopiecznych. Tomek już na mnie czeka, zaczęliśmy razem, a potem on przyspieszył, ma zielone światło na łamanie trójki. Pict wpada 2 sekundy za mną, ale netto jest zwycięzcą. Kuba F. dwie minuty za mną, lepiej niż się można było ostatnio spodziewać, z życiówką, a na przezwyciężenie problemów mamy do maratonu miesiąc. Zaraz za nim Piotr, dobra robota. Robimy sobie wspólną fotę – od lewej Kuba, ja, Tomek, kuca Piotr. Stoję, czekam, przechodzi Mariusz, Wojtek, piątki, gratulacje.

No i idą trzy biegaczki. Każda z tak piękną historią, że rozsadziłaby ramy bloga. Najpierw  Justyna ze wzruszoną duszą, bo dokonała tego, co rok temu wydawało się na wyciągnięcie ręki, a potem uciekło daleko i trzeba było mocno gonić i wreszcie złapać: 1:39, życiówka oczywiście. Brawo Ty, Justyna z Żelaza. Na końcu dociera Sabina też rozpromieniona z życiówki 1:49. Też pękła wreszcie bariera, która trzeszczała latami i to w Warszawie (Warszawa pozdrawia Kraków).

A między nimi z wynikiem 1:41:23 dociera Kinga. Zegarynka, prymuska, która na treningu rozlicza się z każdej sekundy tempa i teraz pokazała, co potrafi. Życiówka o trzy i pół minuty!!! Banan na twarzy, ból w mięśniach. Tulimy się jak wariaci, a tłum ludzi z medalami omija nas po bokach.

One pobiegły dobrze. A ja? Nie pobiegłem źle. Ale dobrze chyba też nie.

Pobiegłem w akcji Biegam Dobrze. Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, która wystawiła swój punkt na 11. kilometrze (krzyknąłem do Was), uzyskała dzięki Wam wszystkim 1910 pln. Nie rozumiałem do końca idei biegania charytatywnego, ale jak widać, to działa. Przypomnę, że jeszcze do końca tygodnia można wpłacać pieniądze na „moją” zbiórkę dla FDDŚ tutaj. A jeśli sami prowadziliście zbiórki – na FDDŚ albo na inną organizację – możecie dołączyć tutaj do mojej drużyny w rywalizacji blogerów-kapitanów Magazynu Bieganie, zapraszam.

Nie wiem, czy pamiętacie moje wyzwanie, które dodałem do zbiórki? Za każde 100 pln ponad obowiązkowe 350 obiecałem zrobić 1 minutę deski (z ograniczeniem do 10 minut). Ponieważ wpłaciliście na moją zbiórkę na FDDŚ więcej niż 1350 pln, to zrobię to. Na żywo w internecie!

Kiedy i gdzie? TUTAJ – na facebookowym fanpage’u KS Staszewscy (jeśli jeszcze nas nie lubisz – to polub). Kiedy – w czwartek 29 marca o godzinie 21.00. Do zobaczenia.

Komentarze

6 thoughts on “Czy Pobiegłem Dobrze”

  1. Wojtek, szkoda, że nie udało Ci się za mną utrzymać. Ale i tak bardzo solidne otwarcie wiosny, brawo !
    Gratuluję też wszystkim innym bohaterom wpisu 😉

  2. Wojtku Trafiłeś w sedno „pół roku biegania stricte siłowego ”
    Zima swoje zrobiła ,teraz już będzie tylko szybciej .Baza siłowa już jest teraz szybki progres szybkościowy i będzie dobrze .Gratulacje za mimo wszystko piękny wynik.?

  3. A kto jak nie Szkielet 🙂
    CPTD – odpuściłem, nie miałem serca – ostatnie 2 tygodnie, to walka z „dziurą” w pięcie. Kulawe bieganie – nie bieganie. Teraz tydzień powrotu do gry – jeszcze boli, jeszcze czuć każdy krok… ale już łapię rytm. To dziwne doświadczenie, jak mechanizm ruchu zależy od sprawności wszystkich jego elementów. Dziś było lajtowe 21 km w pięknych okolicznościach przyrody.
    Pewnie wrócę do deski 😉

  4. Wojtek, mimo dobrej pogody (wbrew prognozom) było ciężko.
    Wąskie ulice i dużo ludzi. W zasadzie dopiero na Wisłostradzie można było dodać gazu (jak uzgodniłem z trenerem :))).
    Ale powiem jedno: Twój pomysł z żelami genialny!
    Pierwszy raz spokojnie zjadłem żel i popiłem, bez zachłystywania się.
    No i koszulki, piękne!
    Dziękuję i pozdrawiam P.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *