Co za tydzień! Kinga w szpitalu! U mnie domowy obóz biegowy – 104 km w tydzień!!! I badanie wydolnościowe w Sportslab, na którym dowiedziałem się, że mam mały silniczek, a w miarę dobrze biegam dzięki… no musi być jakiś suspens : )
Poniedziałek zaczyna się dramatycznie i to całkiem naprawdę. Kinga kończy fitness, bierze prysznic, po czym ledwo dociera do szatni, dzwoni, żeby ją ratować. Wsiadam na rower biję rekord dojazdu do fitness klubu. Pogotowie, horror na SOR-ze, czekanie na diagnozę z obgryzaniem paznokci. Jest tak strasznie, że nic nie piszę wieczorem na blogu, bo czekamy na wynik tomografii komputerowej. Ufff, guza nie ma, potwierdza to jeszcze rezonans magnetyczny na koniec tygodnia, bo Kinga spędza w szpitalu cały tydzień, szukają przyczyny choroby. Leży na laryngologii, ma zawroty głowy, nie słyszy w ogóle na jedno ucho, czuje w głowie rozpieranie, na głowie ciężar. Jakby miała metalowe wiadro z otworami na oczy dodatkowo dociśnięte imadłem.
W poniedziałek robię tylko 30-minutowy rozruch odstawiając rower do warsztatu na przegląd i wracając po samochód, który został pod klubem fitness. Od wtorku zaczynam domowy obóz biegowy, będą po dwa treningi dziennie. Umawiam się na czwartek do Sportslabu na badanie wydolnościowe – ustaliliśmy to jakiś czas temu z szefem firmy Szczepanem Wiechą. Teraz test bardzo mi się przyda, żeby ocenić, czy mogę startować w maratonie na złamanie trójki.
We wtorek rano robię godzinę easy, powoli – 5:47 min./km. Po południu trening wspólny, robimy podbiegi ze zbiegami. Siła biegowa w wariancie dynamicznym – fajny akcent na początek obozu. W środku dnia wywiad, Mały Yoda, z Kingą tylko na łączach telefonicznych, bo wszystko, czego potrzebowała, przywiozłem w poniedziałek wieczorem. A do szpitala wejść nie wolno, bo COVID.
Środa – rano interwały po 3 min. Żenada, na żadnym z szybkich odcinków nie schodzę poniżej 4:00 min./km. To nie jest tempo interwałowe, ani nawet progowe, raczej podbite trochę maratońskie.
Potem jadę do Kingi z torbą potrzebnych rzeczy, można przekazać przez salową. Jak ostatni kretyn zapominam zapakować ręcznika, nożyka i soli w sreberku, co urasta do „w ogóle o mnie nie myślisz”. Ale urasta monstrualnie, proporcjonalnie do tego, co się dzieje w uszach. Dzień z głowy w tej relacji. A popołudniowy trening (półtorej godziny biegiem ze szpitala do domu) jeszcze bardziej do bani – tempo 5:59 min./km.
Czwartek – jadę do Sportslabu. Po rozgrzewce, podpięciu maski, pulsometra zaczynam od truchtu w tempie 9 km/h (coś koło tempa 6:20 min./km). Co 2 min. bieżnia przyspiesza o 1 km/h, a Szczepan pobiera mi kropelkę krwi z palca i wkłada do maszyny, która określa stężenie kwasu mlekowego. Obciążenie rośnie, tętno, poziom mleczanu, postanawiam zaliczyć cały odcinek 17 km/h (to już blisko 3:30 min./km) i dość. Potem mam do siebie pretensje, że mogłem pociągnąć więcej – doszedłem do zakwaszenia zaledwie 5,75 mmol/L i nawet nie zakasłałem. A na mecie każdych zawodów charczę, mam skurcze żołądka, jakby tam było kilkanaście mmol mleczanu. Na szczęście to nie było potrzebne – w tym badaniu najważniejsze są wartości tętna i tempa na progach tlenowym i beztlenowym.
20 minut biegania, które powiększają moją samowiedzę. Easy powinienem biegać po 5:00 min./km ewentualnie parę-paręnaście sekund wolniej. Wcześniej krzywa mleczanu w ogóle się nie podnosi. Wiem o tym, a jednocześnie nie jestem w stanie normalnie biegać szybciej niż 5:20-5:30, a w złej formie psychicznej muszę walczyć o złamanie 6:00. Progowe to już zupełna abstrakcja – powinno być ok. 3:50 min./km, w takim tempie powinienem biegać odcinki po 2- 3 km. Ale to jestem w stanie osiągnąć tylko na Treningach Wspólnych. Samemu nie mam takiego tempa nawet na interwałach.
Z tych liczb kluczowy dla biegaczy współczynnik VO2max – maksymalny pobór tlenu w mililitrach na minutę na kilogram masy ciała wyszedł mi co najmniej skromnie: 46 . Jak spojrzeć w tabele Danielsa, daje to maraton w 3:20, a dziesiątkę w 44 minuty. Tyle, że ja w poprzednią niedzielę zrobiłem dziesiątkę w 40:24. Jakim cudem? Podobno to zasługa „ekonomiki biegu”.
Wieczorem piszę do Szczepana tak: „Jestem maszyną do biegania z malutkim silniczkiem. Mój napęd jest przeciętny, organizm pobiera mało tlenu – tylko 46 ml/kg/min. Tylko jakoś przez lata treningu nauczyłem się biegać ekonomicznie, choć jak widzę swoje filmiki z maratonu, to nie podzielam tego do końca. Czy tak?”.
Szczepan na to: „Słusznie zauważyłeś, że masz niskie stężenia mleczanu w trakcie wysiłku. Może to być uwarunkowane jego dobrym metabolizowaniem lub też małą aktywnością włókien glikolitycznych czy też przewagą włókien wolno-kurczliwych w mięśniach. Generalnie nie ma jak tego sprawdzić co jest za to odpowiedzialne : ) Moja teoria jest taka, że przez lata treningu przyzwyczaiłeś organizm głównie do pracy w tym tlenowym zakresie, co doprowadziło do przewagi ekonomizacji nad typowo krążeniowo-oddechowym rozwojem. Czyli maszyna do biegania ze 'standardowym’ silnikiem (malutki nie jest : ) „.
Po badaniu jadę do Kingi do szpitala przywożąc wszystko. Omawiamy plan działania, Kinga zrobiła w międzyczasie medyczną specjalizację z otolaryngologii. Wie, że konieczna jest komora hiperbaryczna i to najlepiej w ciągu 3-5 dni od momentu utraty słuchu. Że tej komory w szpitalu nie ma i że nie przewiduje jej szpitalna procedura. Do komory mogą ją przyjąć w sobotę i to na NFZ, potrzebuje tylko kompletu sześciu badań. Pięć już jej zrobili, potrzebny jest jeszcze rezonans magnetyczny głowy. Wysiaduje go na wózku inwalidzkim pod gabinetem ordynatora.
Ze szpitala wracam do domu biegiem. Trochę przyzwoiciej, godzina w tempie 5:33 min./km.
W piątek rano jestem wypompowany siedmioma treningami w cztery dni – a przede mną treningowy półmaraton do Konstancina. Znów słabo, nie łamię dwóch godzin, tempo 5:45 min./km. I odżywam dopiero po odebraniu Małego Yody ze szkoły – idziemy na bieżnię (180 m, taki mamy stadion na Natolinie). Robię rytmy – bardzo szybkie odcinki 180 m z dużymi odpoczynkami. Ścigamy się z Małym Yodą z handicapem, więc on też zalicza niezły trening powtórzeniowy. Najlepszy odcinek robię w tempie 3:07 min./km. No no no. A Mały Yoda biega te odcinki w tempie 3:45. Pękam z dumy, szczęścia i radości. Za dwie godziny odbieram Kingę ze szpitala, zaczynamy leczenie. Wieczorem opis płytki i znajomej lekarki (dzięki), rano wizyta u laryngologa nieskrępowanego procedurami, a potem komora hiperbaryczna. Kinga nadal nie słyszy na jedno ucho, nadal ma wiadro na głowie, ale widać światełko w tunelu.
I sam nie wiem, czy to przez te pozytywne perspektywy (a pozytywność jest zaraźliwa i przenosi się na różne dziedziny życia), czy przez rytmowe przetarcie, czy przez tygodniowy obóz, czy przez całą periodyzację treningu – w niedzielę, tydzień przed startem w Maratonie Warszawskim, czuję, że jestem gotowy do walki. Powtórka półmaratonu do Konstancina, tym razem czas 1:50, a tempo średnie, którego dawno Garmin na easy u mnie nie widział: 5:15 min./km.
W niedzielę walczę o złamanie trójki na Maratonie Warszawskim, który będzie niezapomniany. Szczepan powiedział, że tempo 4:15-4:20 jest realne. Filmik z badania w Sportslab jest TUTAJ. A ja zrobię co mogę, żeby za tydzień cieszyć się na mecie maratonu, jak na zdjęciu.
2 thoughts on “Do maratonu, gotowi… start w niedzielę”
Hej Kinga,no weź! Szybko zdrowiej!! Znow chce Cie mijać gdzies na ursynowskich uliczkach.Zdejmuj kubeł i wracaj tu! Sciskam
Robiłem na wiosnę takie badanie – tylko bez upuszczania krwi niestety. W sumie nie dowiedziałem się wiele nowego – tyle tylko, że mniej więcej dobrze biegam I i II zakres 😉 Chyba powtórzę to w SportsLab przy okazji.
Ale za tydzień 120km Ultra Roztocze więc póki co nie ma jak.
ps. dużo zdrowia dla Kingi!