Kiedy wbiegam na dziesiąty kilometr w czasie o 11 sekund lepszym niż mój wynik na 10 km z Raszyna na jesieni i czuję, że ciągle jest moc, to myślę: Staszewski, dobrze przepracowałeś zimę. Ale po kolei.
Wstaję rano 6.30, jeszcze ta zmiana czasu jak na złość. Jak tu wmusić śniadanie, a śniadanie to podstawa przed startem. Bo mięśnie mam wytrenowane, płuca mam wytrenowane, ale wiem, że cały ten trening łatwo przekreślić nie dostarczając organizmowi energii. Wchodzi z pięć kromek chleba z masłem, z serem gorgonzola i z miodem. Węglowodany plus tłuszcz.
Metro, depozyt, rozgrzewka z Podopiecznymi, emocje. Żyję tym, jak komu pójdzie, przed kamieniczką na Nowym Mieście wygłaszam słowo trenera. Ale bez patosu, mówię im: jesteście przygotowani, zróbcie swoje. I dopiero dzisiaj sobie zdaję z tego sprawę, że sobie to też mówię, a może przede wszystkim.

Staję na starcie obok Podopiecznego Marka zwanego Rakietą, który prowadzi grupę na złamanie 1:25:00. To mój cel na dziś, ale chociaż nikomu nie mówię tego na głos, to bardziej marzenie niż plan. Chyba tylko Markowi napisałem wcześniej, że chciałbym go mieć w zasięgu wzroku.
Start. Zostawiam za sobą złe emocje, przekraczając linię mety krzyczę Putin-chujło. I przez kolejne półtorej godziny będę przejmował się tylko cyferkami.
Biegniemy po jakieś 4:02-4:03. Marek zegarek, zapowiedział negative split i trzyma się planu. Na czwartym kilometrze jest zbieg, rozpędzam się, wyprzedzam grupę, żeby móc stracić potem na podbiegu na most. Ale na podbiegu grupka przebiega po mnie i oddala się na coraz więcej kroków. Żel na ósmym, woda, mam ich w zasięgu wzroku.
Potem jest ten 10 kilometr, który pomaga mi uwierzyć w siebie. Nie wiedziałem wcześniej, jak to człapanie w zimie, te naprawdę duże objętości treningowe (po 70 km tygodniowo), ale biegane naprawdę za wolno (nierzadko z walką o 6:00 min./km) przełożą się na wiosenną formę. Niby parkruny nie najgorsze, poniżej 20 minut, ale jeśli biegniesz piątkę w tempie 3:57, to nie masz prawa nawet marzyć o połówce w tempie 4:02. I nagle na 10 kilometrze przywracają mi wszystkie prawa obywatelskie. Dziesiątkę podczas półmaratonu robię w 40:25, a w Raszynie we wrześniu na zawodach z trudem wywalczyłem 40:36. Jestem teraz zupełnie innym Staszewskim niż pół roku temu. Jestem wytrenowany. Zobaczymy na co.
Gdzieś tak na 11 kilometrze żel zaczyna działać. Gonię, nadrabiam, 34 kroki, za chwilę 32. Kilometr w 3:55, kolejny w 3:51. A potem zawracamy na Wisłostradę i dostajemy wiatrem w twarz. Zamiast nadrabiać kilka sekund do 4:00, tracę po kilka. Wiem, że marzenie odjeżdża, ale liczę, co się da zrobić.
Kiedy dobiegam do Kingi na punkcie kibicowania na dwudziestym kilometrze już wiem, że bariera 1:25:30 jest nieosiągalna, ale 1:26:00 pęknie. Czyli moje wymarzone 1:25 wyjdzie – tyle że z haczykiem zamiast lekkiego złamania. Na mecie łapię 1:25:48.
To wynik, który wg Liczydła Biegowego nie daje perspektywy złamania trójki w maratonie. Ale według Tabel Danielsa wychodzi nawet 2:59. Nowa nadzieja, jak by powiedział Yoda.
Dzisiaj Mały Yoda, Yoda-Uczeń ma urodziny, ósme, nawiasem mówiąc.
Po rozmowie z guru Skarżyńskim już prawie zdecydowałem się na jeden duży zakup. A po półmaratonie postanowiłem ostatecznie, że robię sobie taką nagrodę. Zobaczymy, jak to pomoże za miesiąc w Łodzi.

A kiedy już się nasycę swoim biegiem – na 5 km startuje Kinga. Gadamy przed startem. Ona myśli, że ledwo złamie 24 minuty, ja obstawiam 23 z kawałkiem. A Kinga dobiega w 22:47 mocno zdziwiona, że tak jej się swobodnie biegło na niespodziewany wynik, ledwo minutę od życiówki.
Dobrze przepracowaliśmy zimę. To najlepsze, co człowiek mógł zrobić na pożegnanie ery covidu.

3 thoughts on “Dobry półmaraton w podłym czasie”
Witam Was na premierowym wpisie na nowej stronie KS Staszewscy. Dobrze, że akurat na premierę trafił taki temat, jak dobry półmaraton. Zachęcam do komentowania : )
Wojtek, pisałeś kiedyś, że nie da się zastąpić treningu biegowego rowerem, bo amatorzy nie jeżdżą z prędkością, która wymusi odpowiednie tętno.
Otóż machnąłem dzisiaj godzinkę na rowerze z zawrotną prędkością 14 km/h. Tętno wyszło 160!
Trzeba jeździć po lesie w kopnym sniegu!!!
Piotr, to mi zaimponowałeś. Jechać z takim tętnem, naprawdę szok!