Jak wbiegłem na Ipsarion? Prawie

Nasze greckie wakacje przed sezonem – prawie puste plaże, dostępne leżaki na basenie, objazd wyspy. Miało być rowerem, ale wzięliśmy samochód, bo wypożyczenie 5 rowerów (przypominających pierwsze górale wyciągnięte z piwnicy) było droższe niż auto. No, ale ile można. Ostatniego dnia wakacji odmeldowałem się od rodziny po śniadaniu i ruszyłem na najwyższy szczyt Thassos – Ipsarion.

Google Maps pokazywało 20 km w jedną stronę. 40-kilometrowe długie wybieganie po górach w greckim słońcu – to byłaby jednak przesada. Ale Kinga wymyśliła rozwiązanie: wypożyczyłem rower z najbardziej sprawnymi hamulcami i ruszyłem w stronę szczytu. Założenie było takie – jechać póki się da, a potem wbiec na szczyt.

Zacząłem po asfalcie po płaskim (bosko), potem asfalt zaczął się wspinać. Musiałem przerzuć łańcuch z przodu na mały tryb – trzeba było zsiąść i zrobić to ręcznie. Po 8 km asfalt się skończył, dałem radę pedałować jeszcze 4,5 km po kamieniach, ale kiedy tempo spadło mi do 5-6 km na godzinę, stwierdziłem, że biegnę. Ukryłem rower w skalnym zapadlisku i ruszyłem do góry.

Jakoś w tym momencie pojawiły się widoki. Tam w dole miasteczko, do którego dobiegliśmy z Kingą pierwszego dnia wakacji. Dalej hotele i plaża, na której teraz pewnie siedzą wszyscy. Morze, Grecja kontynentalna, Europa, widok szerszy z każdym krokiem. Góry, na każdej szerokości geograficznej dają wspaniałą perspektywę widokową.

Około 800-900 metrów nad poziomem morza – a zaczynałem przecież z poziomu morza, praktycznie z plaży – kamienie zamieniły się w skały. Ale niespodziewanie wyrósł las sosnowy, las liściasty. Droga wspinała się coraz ostrzej, Google Maps pokazywało, że mam jeszcze niecałe 2 kilometry do najwyższego szczytu Thassos.

I wtedy mnie tknęło. Podziwiałem cały czas sąsiednie pasmo górskie po drugiej stronie oliwnej doliny. I czym byłem wyżej, tym wyraźniej widziałem, że najwyższe wzniesienie sąsiedniego pasma jest wyższe niż góry, na które ja mam szasnę wbiec. Odpaliłem mapy.cz – i okazało się, że google’owski Ipsarion to fake summit. Prawdziwy szczyt jest kilka kilometrów dalej, trzeba by zbiec na przełęcz i wbiegać od nowa. Wydłużając wycieczkę o jakieś 8-10 km czyli dobre półtorej-dwie godziny. W ogóle nie miałem na to ochoty, a kończąca się woda w softflasku mówiła, że nie wolno. Już i tak sobie zrobiłem krzywdę odwodnieniem na bieganiu i teraz mam w głowie na stałe tzw. „piszczący telewizor”.

Dobiegłem wg Garmina do wysokości 1021 m npm. Ipsarion ma 1204. Ale widok na morze po drugiej stronie wyspy, na port, do którego przybijaliśmy promem, na nowy świat, który można odkryć tylko po wejściu na grzbiet wysokich gór – był wystarczającą nagrodą. Prawie zdobyłem Ipsarion. Nie zaliczyłem wprawdzie mojego greckiego Everestu, ale „ośmiotysięcznik” zdobyłem.

Zbiegłem w euforii. Zjazd na dół po kamieniach był ciekawą przygodą. A ostatnie 8 km po asfalcie prawie cały czas na hamulcach (wytrzymały) – to już był kompletny odlot. Cała wyprawa miała 40,1 km i zajęła mi 4 godziny 10 minut w ruchu. I te cztery godziny będę najlepiej pamiętał z całych wakacji.

Komentarze

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *