Wyobraźcie sobie rzeźbiarza, artystę. Ale nie w stylu Katarzyny Kozyry albo Doroty Nieznalskiej, tylko tak tradycyjnie: Xawery Dunikowski itepe. Stoi z dłutem przed kamieniem, tu wykuje, tu wybierze i powoli wyłania się kształt posągu. Podobnie mam z sezonem startowym.
W grudniu jedno było pewne: biegnę Półmaraton Warszawski, jeśli będzie. Bo to mój bieg jest, miasto moje a w nim, Marek Tronina, którego poznałem pół życia temu jako dziennikarza radiowego z zajawką biegową. Impreza, która wrosła w tkankę miasta i stanowi jej niematerialne dziedzictwo kulturowe. To takie sformułowanie z pewnego listu w Ratuszu m.st. Warszawy, ale idealnie pasuje. Półmaraton Warszawski, to nie jest tylko impreza biegowa, to cegła w historii współczesnej tego miasta.
Dlaczego startuję w Półmaratonie Warszawskim? Bo jest.
A na ile? Cel jest prosty: wrócić do grupy 1:25:00 i finiszować przed zającem. Łatwo nie będzie, bo ostatnią połówkę – w październiku w Mławie – pobiegłem w 1:28:00. Ale nie musi być łatwo.
Forma rośnie, chociaż wolałbym, żeby rosła szybciej. W ostatnią sobotę wyszedł parkrun z season best – 19:47. Co dało mi przyjemne drugie miejsce. Pierwszy był poza zasięgiem, zniknął nam z oczu już na drugiej prostej, skończył z przewagą trzech i pół minuty. Drugi – trzy sekundy za mną, Jacek w czerwonej kurtce, mój etatowy rywal, ostatnio ze mną wygrywał. Trzeci – Michał na zielono, jego krok pasikonika pamiętam sprzed miesiąca, chyba też wtedy był przede mną.
Dzisiejsze zdjęcia właśnie z ostatniego parkrunu, fot. Krzysztof Mellin (naprawdę zacne foty). Biegli ze mną Podopieczni z sąsiedztwa po obozie w Rabce. Rafał zrobił season best, a Eliza życiówkę. Brawo Wy! A Rafał mnie w końcu dopędzi.
Co potem? Być może wskoczy nam do kalendarza bieg z nowego miejskiego cyklu Leśnej Triady Biegowej w Lesie Kabackim. Kinga się na to szczególnie szykuje, ona teraz rozmiłowała się w bieganiu po lesie (ma ksywkę rodzinno-uczuciową Sarna). Może i ja się przelecę w ramach akcentu.
A tydzień później Raszyn. Moja ulubiona dziesiątka. Samochodem mamy tam z 15 minut od domu, trasa atestowana i płasko, jak to na Mazowszu, o ile nie biega się w Tarczynie lub w Sochaczewie. Uprzedzam lojalnie, że kręta, ale jak ktoś umie szukać cięciwy pomiędzy zakrętami, a nie lecieć po łuku, to się robi wręcz ciekawie.
I to też jest taki bieg, w którym lubię startować z powodów uczuciowych. Dlaczego? Bo jest.
A Raszyn to teraz święte miasto się robi. Przez Igę Świątek, ależ ona wymiata.
No i wisienka na wiośnie: maraton w Łodzi. Ale tego jeszcze nie przeżywam, tu jeszcze Xawery Dunikowski musi skuć dłutem trochę materiału. Miesiąc to bardzo dużo czasu, za miesiąc może być maj, a może być grudzień. Na pory roku i pokój na świecie nie mam wpływu, więc mogę się szykować do biegów. Rutyna rzeźbiarza-tradycjonalisty pomaga w życiu, przynajmniej w tej sytuacji.