Idę już ze swoją porażką w kieszeni na przedostatni zakręt krzyknąć Kindze dawaj, dawaj, bo Kinga ma w kieszeni życiówkę. Przebiegają balony na 1:40, a jej nie ma, nie ma, z każdą minutą coraz bardziej nie ma. Po biegu zadzwoni do mnie Dziki, bo ma ogłosić zwycięzców konkursu z typowaniem naszych wyników na Facebooku i zagai: – Jakie czasy mieliście, bo mam tylko jakieś ch…owe brutto z internetu.
A to 1:47 Kingi i moje 1:27 to było niestety na maksa ch…owe netto. Pobiegliśmy słabo jak Kiepscy. Oboje jakieś 4-6 minut poniżej planu.
Przyjeżdżamy do Krakowa dzień wcześniej. Zimno nie jest, ale widzicie na zdjęciu spod Adasia – jednak jesień. Zdjęcie robi nam Sabina, idziemy z nią i bardzo niebiegającym szwagrem na makaron. Mały Yoda jeździ po rynku na rowerku biegowym. W domu nawadniamy się, węglowodany na kolację. Ja jeszcze jadę na witaminie C, bo od połowy tygodnia wykluwa mi się przeziębienie, ale walczymy cebulą, lekarstwami, aspiryną na noc i do tej chwili się nie wykluło. Dziś nawet ogólnozdrowotnie lepiej, tylko głos mam bluesowy jak Muddy Waters albo nie mam wcale. Gdyby to był vlog nie blog, to pękalibyście ze śmiechu jak na slapstikowej komedii.
Zaczynam się tłumaczyć? Chyba tak. Ale najgorsze dopiero przyjdzie.
W biurze zawodów robimy sobie bojową fotę – od lewej Sabina, ja, Kinga, biegacze z reklamy, fot. szwagier. Kinga kupuje magnezowego shota. Przy całej naszej antysuplementacyjnej postawie dostała z miesiąc temu jakiejś zajawki, żeby nie mieć skurczy. Chociaż nigdy nie miała. Regularnie pije magnez albo łyka, nie wiem, a przed startem walnie shota. Zaczynam ją tłumaczyć? Tak, zaczynam, chociaż najgorsze dopiero przyjdzie.
To jest zdjęcie z godziny około 10.15, czyli 45 min. przed startem. Kurtki teściów rozpięte, ale jeszcze jest jesień, my jeszcze jesteśmy w bluzach przed oddaniem ich do depozytu. Nawet jak się za 15 minut spotkam w tym samym punkcie z Kingą i Sabiną, to Kinga będzie w worku Jana Niezbędnego, żeby się nie wychłodzić przed rozgrzewką.
Stajemy na starcie i przychodzi najgorsze. Naprawdę jak w kiepskiej komedii: o 10:55 niebo zaczyna się przecierać, o 10:57 jest już błękitne i słoneczne, a o 10:59 włączają piekarnik. Gdyby start był o 9:00, to byłby zupełnie inny bieg, inny nastrój ludzi (ile złorzeczeń nasłuchaliśmy się po biegu), nie jeździłyby ciągle karetki. Wszystkim dałbym czas o minutę lepszy na każde 20 minut biegu. I wtedy byłbym zadowolony z mojego 1:23. A tak to czuję się zrobiony w bambuko. Przecież nie ma w tym za grosz logiki, że na Maratonie Warszawskim biegnę półmaraton w 1:28:30 (a zaraz potem drugi w 1:30:45), a tutaj wyciskam ostatnie poty na 1:27:05.
Sabina, która ma taką termoregulację, że do dziś wspominam, jak przyjechała kiedyś do nas w październiku na trzy dni w t-shircie i cienkiej marynarce, dostaje słońcem po oczach najszybciej, już na piątym kilometrze. Dziwny stan na granicy zawrotów. I postanawia dotruchtać do mety powyżej 2 godzin, taki trening.
Próbowałem dziś znaleźć info ze stacji pogodowej, ile było w Krakowie stopni, ale nie potrafię (może ktoś umie?). Znalazłem tylko prognozę na wczoraj, która przewidywała 17 stopni. A na zapisie biegu na Garminie temperatura średnia to 25,7 stopni, chociaż podobno Garmin zawyża temperatury. Na pewno najgorsze było to, że po półtora miesiąca z temperaturą w okolicy, a często poniżej 10 stopni, nagle wsadzili nas wszystkich do sauny i kazali biec 21 km.
Pamiętajcie: w takiej sytuacji rozsądek na starcie i każdy kilometr o 15 sekund poniżej planu. Jeśli na 11 listopada wyjrzy po raz pierwszy od miesiąca słońce i zaczniecie się pocić stojąc w strefach startowych – tak samo. Kto biegnie 11 listopada w Biegu Niepodległości, bo my tak.
Kinga zrobiła sobie podwójne kuku. Już kiedy w drodze na start strzeliła magnezowego shota mówiła, że jest wstrętnie niedobry. Jej żołądek zastanawiał się co z tym zrobić aż razem zobaczyli toy toye na 9. kilometrze. Gorzej że na 17. okazało się, że żołądkowi się spodobało, a nie było żadnego toy toya, tylko krzaki.
Może powiecie mi, że nieelegancko o tym czytać. Ale to też jest prawda o bieganiu. Co zrobisz w takiej sytuacji?! Podziw dla Kingi, że straciła – jak patrzyliśmy na jej zapis na Garmin Connect – naprawdę nie więcej niż kilkadziesiąt sekund za każdym razem.
Moja Sportowa Żona jest wspaniale waleczna. Żeby nie zostać z poczuciem, że przesrała sobie sezon, już w pociągu do Warszawy zaczęła mnie pytać, gdzie są jeszcze w tym roku atestowane półmaratony. I wiecie co? Zgadnijcie 🙂
6 thoughts on “Klęska pod Nową Hutą”
I zgaduję, że być może widzimy się w Toruniu (choć ja co najwyżej na dyszce)?
Jak gdansk to tam jest mała niespodzianka na koniec- sporu podbieg po wiadukcie, kilkaset metrow taki mostem. I otwarty teren, pizdziawa. Stracilem tam minute, trza to uwzgledniac w planie;)
Jak wyjeżdżałem z Krakowa po mojej klęsce zerknąłem na wyświetlacz z temperaturą nad jednym ze skrzyżować. O ile pamiętam to temperatura powietrza 21.9, temperatura asfaltu 24.9. I takie to było jesienne bieganie.
Piotrek – to może też się widzimy. W Gdańsku czy w Toruniu? Bo innej opcji chyba nie ma.
Rafał, dzięki za info.
Maciek – no tak, Ty się połówek już w tym sezonie nabiegałeś.
A Szamotuły? Dziki
Kinga – w moim przypadku eksperymentowanie z nowymi suplementami (makaron z rydzami 😉 ) skończyło się podobnie. Zjedzone pięć godzin przed startem łemkowyny „wróciły” na 55 kilometrze. Pozamiatało mnie 🙂
A mówią starsi koledzy: przed startem nie eksperymentuj z jedzeniem!
Wojtku – w Rabce zrobiliśmy popas na końcu miejscowości. Za szpitalem. Rafał dobiegł tam ok 8.00. Zjadł. Zmienił partnera i pobiegł dalej.
To był piękny dzień (czwartek): zaśnieżone Tatry, mgła na podhalu i kolorowe Gorce.
Pozdrawiam.