Takiego numeru to w KS Staszewscy nie pamiętam. Nasza Podopieczna wygrywa bieg! Nie że w kategorii, nie że wewnętrzne zawody firmowe, w których startują panie w garsonkach, nie że coś nie tak. Tylko zwycięża w prawdziwym biegu, w Półmaratonie Kampinoskim.
Kasia – brawo, brawo, brawo. Kiedyś bieg w dalekim Koszalinie wygrał Podopieczny Tomek, ale to było dawno, chociaż prawda. A na świeżo mamy rzęsiste oklaski dla Kasi. Jej determinacja, by dotrzeć na miejsce mimo porannego ataku zimy (kto wcześniej zmienił opony na zimowe?), a potem niesamowita moc na trasie, krosowy półmaraton w tempie 4:45 min./km i z wynikiem 1:41. Doceniam, bo sam tam biegłem.

Kiedy Kasia staje na podium u mnie – na trzydziestym kilometrze maratonu – właśnie zaczynają się schody. Ale po kolei.
Startujemy małą grupką, gubimy się po 200 metrach (to akurat jedyne źle oznaczone miejsce na trasie), ale po kilometrze-dwóch kształtuje się czteroosobowa czołówka. I ja w niej biegnę! Prowadzę w maratonie w puszczy! Jestem w euforii, nawet jeśli to chwilowe, to i tak niesamowite.
Po jakichś dziesięciu kilometrach robi się jasne, że będziemy walczyli o podium. Czyli ktoś będzie smutny.
Wydolnościowo jest dobrze. Trzymamy tempo ok. 4:50, tak chciałem, ciut poniżej pięciu. Na górkach za Wierszami jeden z nas – nazwę go Fioletowy – wychodzi do przodu, oddala się. Swobodnie. Czyli wygra. Biegniemy we trzech. Zatrzymuję się na punkcie (ok. 13.-14. kilometra), piję wodę, zjadam dwie śliwki suszone, ruszam. Mam 18 kroków starty do dwójki przede mną, ten pierwszy zniknął już w dali. Doganiam dwójkę, zamykamy półmetek.
Na drugiej pętli zaskoczenie. Dogania nas Fioletowy. Zrobił sobie postój przy bufecie na połówce. Biegniemy chwilę razem, nawet przez moment jestem na czele. Odnotowuję to w pamięci.
Wtedy jeszcze nie ogarniam, że to mikroskopijny bieg, że to z tego powodu mogę biec na czele. Ale niezależnie od tego – mam możliwość zupełnie innego przeżywania tego startu. Liczę nie sekundy, tylko pozycje. Pilnuję rywali. Kalkuluję siły.
Koło 25. kilometra Fioletowy znów swobodnym krokiem odjeżdża do przodu. Za to jeden z nas, Żółty zostaje nieco z tyłu. Naprawdę zostaje. Biegniemy we dwóch – ja i Krótkie Spodenki. Napędzamy się fajnie. Trochę za wcześnie, trochę za bardzo, bodaj do 4:40.
Karty zostały rozdane. Fioletowy wygra, Krótkie Spodenki wydaje się mocniejszy, będę miał brąz, a Żółty zostanie smutny. Ale w maratonie zawsze ktoś wywraca stolik na ostatnich 10 kilometrach, historia pisze się na nowo. Za to uwielbia maraton, chociaż nie zawsze jestem w tej historii bohaterem pozytywnym.
Przed skrętem w Wierszach widzę Krótkie Spodenki, jak stoi, masuje dwugłowy. Skurcz. Problem, który dotyka wielu biegaczy – niski poziom magnezu, za mało siły biegowej, zbyt mocne tempo przez zbyt długi czas. Zwykle skurcz eliminuje jeśli nie z biegu, to z walki.
Podbiegam do niego z troską, podtrzymuję na duchu, że może rozciągnie mięsień i jakoś dobiegnie. I zastanawiam się, czy nie jestem hipokrytą. Przecież to dla mnie perspektywa miejsca o oczko wyżej, dobra perspektywa. Ale jednocześnie nie cieszę się, że mój rywal ma skurcze, nie życzę mu przecież źle. Nie do końca też czuję się dobrze z tym, że miałbym z nim wygrać właśnie przez skurcz.
To trochę tak, jak strzelić bramkę z karnego. Gol się liczy, ale wolałbyś, żeby Polska zdobyła go z akcji.
No ale nic z tego. Krótkie Spodenki rusza za mną, po kilometrze mnie dogania, biegniemy razem przez górki. Może go znów skurcz zetnie, a może da radę, nie wiem. Jest mocniejszy, lekko ucieka do przodu.




I wtedy pojawia się kolejny zwrot akcji. Fioletowy. Fioletowy przed nami. Idzie, łapie się za nogę, maszeruje. Pytam, mówi, że skurcz. A niech to będzie nawet ten skurcz, ta bramka z karnego. Próbuję gonić Krótkie Spodenki, ale jest mocny, potem mi powie, że jak są górki, to on przyspiesza. A ja wtedy zwalniam.
Znów karty rozdane. Krótkie Spodenki odjechał, Fioletowy został, Żółty mnie chyba nie dogoni, bo osłabł już na początku drugiej pętli. Ale i ja słabnę, czekolada, krówki pozwalają walczyć zaledwie o tempo 5:30. Prawie o minutę wolniej niż najszybsze kilometry. Przesadziłem w tej puszczy.
Między sosnami na górkach za Truskawiem rozpamiętuję – trzeba było zacząć od początku po 5:00. Teraz bym biegł równo jak na Maratonie Warszawskim, może bym przyspieszał. Gdybym wiedział, co będzie z rywalami z czołówki, to bym tak zrobił i teraz szedłbym jak przecinak.
I nagle dogania mnie strach. A jeśli w tym biegu był taki Przecinak. Właśnie tak zrobił i teraz idzie jak po swoje. Pojawi się za plecami, kilometr będę próbował z nim walczyć, a na kolejnym – zniknie mi z przodu. Zjadam żel i walczę o możliwie najlepsze tempo. To już jest raczej 5:40.
Na szczęście pojawia się ostatnia prosta, 300 m po bruku. Samotny finisz, Kinga robi mi fotę. Dobiegam drugi, drugi w prawdziwym biegu. Choć mikroskopijnym, nieporównywalnie mniejszym od poprzednich edycji.

Dwie minuty po mnie na metę wpada niezrealizowana groźba. Żółty, a pięć sekund za nim Czarny (takie mają kurteczki). Czyli był ten przecinak, ale zabrakło mu kilku sekund do podium. Pięknie walczył, na pewno przyspieszał, finiszował. Ale na fotce go nie ma. Nie zamieniłbym się jednak.
I w ten sposób z piekielnie słabym czasem – 3:36 – oraz w kiepskim stylu osiągam największy sukces w mojej historii biegowej. Srebrny medal.
Ach co to był za sezon.
