Stoję w namiocie już z medalem, próbuję zgrabiałymi rękami przebrać się w suche rzeczy, gadamy z kolegami, przeżywamy i nagle bluzgam radosną wiązanką – jak ja to lubię, to złojenie, wycieńczenie, wyziębienie i jeszcze poczucie, jakby ktoś mnie pookładał bejsbolem po łydkach. Jak mi tego brakowało przez ten cały maseczkowy rok. Kocham maraton. Przed chwilą nawet powiedziałem Markowi Troninie, że go kocham, że za pięć minut mi przejdzie, ale teraz go kocham, że to jednak zorganizował, że mogłem tu pobiec i miasto moje a w nim. Za chwilę zrobiliśmy sobie tę fotkę – od lewej: ja, Marek i Marcin, o którym tu jeszcze będzie, bo to dopiero jest historia.
Po kolei. Maraton kameralny, 250 osób, łatwiej spotkać znajomych ze „starego biegania”, jak mawia Kuba K. Przy depozytach gadam z Tomikiem i Robem, weteranami tego bloga – mówią, że znajomi, którzy biegli w sobotniej turze ostrzegają, że 17 agrafek wytrąca jednak z rytmu, że na ulicach są jeziorka, że trasa jednak ciężka. Rzeczywiście, deszcz pada jak w starym wierszu Staffa, chyba z kilkanaście godzin bez przerwy.
Przygasa we mnie ten płomyk nadziei, że dam radę złamać trójkę. Wiem, że jestem przygotowany na 3:05, mówię to Biegającemu Ortopedzie, który rok temu ratował moje kolano prawe, a dziś też biegnie. Ale nie po to staję na starcie, żeby pobiec na 3:05. Jest szansa, że uda się to wymarzone 2:59, bo zrobiłem w domu obóz treningowy, bo podciągnąłem żelazo, bo było ciepło, a jest zimno, bo nie wiem co tam jeszcze.
Zaczynam równo po 4:13-4:17, przez 10 kilometrów jest ok. Potem zaczynają się małe spóźnienia. Dogania mnie Tomik razem z dwoma kolegami, biegniemy razem kilka kilometrów, ale puszczam ich przodem, czuję, że nie dam rady. To znaczy dam radę nawet i 10-15 kilometrów, ale potem będę zdychał, truchtał i liczył odjeżdżające sekundy. Dobiegam do półmetka, jestem chyba wtedy na jakieś 3:02 i postanawiam odpuścić marzenia, i włączyć rozsądek. Bo ja dzisiaj nie planuję efektownej katastrofy, tylko miękkie lądowanie.
Zaczynam przeżywać to co dookoła. Kibice. Dla Podopiecznych Renaty Ki i Moniki, które przestały w tym listopadzie chyba z godzinę, szacun ponad wszystko. I dla Renaty Ko, która dodała mi energii na ostatniej piątce. Dzięki dla Natalki i całej ekipie od 1 Mili („Przestań się uśmiechać, zacznij biec” – doping miesiąca). Proponują mi colę, mówię „dziękuję”, a oni między sobą: „on nie słyszy!”. Słyszałem, to Wy nie słyszeliście.
Zaczynam przeżywać pogodę. Jest niezła. Lepsza niż myślałem rano. Założyłem krótkie spodenki, czapkę, rękawiczki, dwa podkoszulki, a jest tak ciepło, że może wystarczyłby jeden. Nawet nie pada. A za jakiś czas patrzę – pada. Tylko to taki deszcz, który po prostu jest, nie zacina, nie leje się strumieniami, tylko unosi w powietrzu krople wody, jakby pisał poezje Staffa. Niestety wieje. Tak zawsze jest przy zmianie pogody, nie zdążyło się wywiać w sobotę, teraz wiatr w porywach porywa. Nie wiem często, z której strony uderzy. To się niestety nie bilansuje, strata z wiatru w twarz jest większa niż zysk z wiatru w plecy – jak pisał kiedyś guru Skarżyński. Guru biegnie zresztą, mijam go na agrafkach, jest parę minut za mną na półmetku, ale potem znika z trasy. Potem wyczytam, że miał zamiar zejść na 22,195 co też uczynił.
Czołówka. Widzę ich z przeciwka na agrafkach, a potem mnie dublują. Jest ich sześciu, miło popatrzeć, tną jak głowa komety, która oderwała się od ogona. A potem jest już tylko czterech, trzech, dwóch. Pocieszam się – skoro biegacze z poziomu 2:20-2:30 też przelicytowują, a potem muszą się urealnić, to ja zawodnik z aspiracjami do 2:59 też mogę. Bo dzisiaj, tutaj, na trasie jestem zawodnikiem, żadnym trenerem, który wcześniej pisał Podopiecznemu Mariuszowi „ani o sekundę szybciej niż 5:30 do 30. kilometra”. Sobie też wyznaczyłbym widełki 4:20-4:25 i wtedy dobiegłbym spokojnie do mety w około 3:05. A tak niestety nawet to 3:05 mi się wymyka. Tempo spada do 4:40-4:45, trudno mi już o kilometry w rezerwowym tempie 4:30.
Znajomi. Mijam Kubę F., mijam Kamila D. Na początku się pozdrawiamy, potem już każdy niesie sam swoje skupienie. Maraton to jednak bardzo samotna rozrywka, nawet jeśli biegnie się w tłumie. Dubluję Mariusza, mówi, że jest dobrze, ma zapas, bo pociągnął parę kilometrów po 5:15-5:20. Mariusz zejdzie z trasy na 38. kilometrze, bo dotarłby do mety w najlepszym razie w 4:05 czyli pięć minut po limicie. To jest katastrofa, ale może ten dystans dlatego jest taki piękny, że wpisane są w niego katastrofy. Następny maraton będzie piękny, Mariusz, zobaczysz.
Marek-Rakieta i Tomek, nasi najszybsi (obok Darka ze Stanów) Podopieczni są z przodu. Tomek prze coraz mocniej, on złamie trójkę, ale w dobrych warunkach pobiegłby poniżej 2:55 i to z zapasem. Marek byłby jeszcze szybszy, ale wymyślił sobie, że leci w stroju Spartanina. Najpierw miała być sama peleryna, ale uparł się też na hełm i włócznię. Dobiegnie z tym bagażem w 3:03. Każdy maraton, to inna historia.
Od lewej: Staszewski, Tomik, Rob
Tomik oddala się coraz bardziej, w normalnych warunkach zostałby trójkołamaczem. Robi dziesięciominutową życiówkę i kończy w 3:02. W pięknym stylu, wyprostowany, maksymalnie efektywny przy każdym kroku. W końcu przestaję go widzieć na agrafkach, ale to nie koniec historii o społeczności starego bloga, ekipy, która udzielała się tutaj 10-15 lat temu. Bo parę minut za mną jest Rob. Odliczam sobie na agrafkach, że mam ze trzy minuty przewagi, potem dwie, jedną, a potem mam Roba na plecach.
Kiedy nie możesz walczyć o swój pierwszy cel, szukaj innych. Mam: nie dać się wyprzedzić Robowi. Ale Rob napiera, motywuje go kumpel-pacemaker, ciągnij, dawaj, gonimy Wojtka, dasz radę, piękna życiówka i tak dalej. Wbiegamy na ostatnią, pięciokilometrową pętlę, Rob mnie dogania. Zamieniamy dwa słowa, nie pamiętam o czym. Dojadam czwarty żel Huma ze starych zapasów i czuję, że mogę. Robię Robowi Heartbreak Hill (poczytajcie taką legendę z Bostonu), ruszam do przodu. Słyszę go za sobą, widzę na nawrotach. Jakie to jest piękne. Chciałem się poddać, a teraz walka – realna, bo walka z 3:00 nie mogła dziś być realna – walka mnie uskrzydla, husaria, do boju. Liczę na czterdziestym i nie jest różowo – jeśli pobiegniemy dwa kilometry w 4:45, to możemy nie złamać 3:10. Krzyczę do Roba, on i tak zrobi życiówkę, bo ma 3:14, ale warto jeszcze złamać 3:10. Pierwszy z finiszowych kilometrów w 4:30, naprawdę musiałem się do tego tempa poderwać. Jak koń pociągowy, którego zmusili do galopu. Kolejny chyba trochę wolniej, ale jest, jest, nikt mi tego 3:09 nie zabierze. Kończę w 3:09:27 (siedem sekund przed Robem) i te cyferki nie sprawiają mi zawodu w porównaniu z tym szczęściem, jakim jest maraton. Że wreszcie można
Dwie minuty przed metą mijamy się w Biegającym Ortopedą, który rozpoczyna ostatnią pętlę. Gratuluje mi dobrego biegu, a ja nie mam siły odkrzyknąć, że mu gratuluję dobrej roboty z kolanem. Wytrzymało dużo. Więcej niż głowa w covidzie. Bo oczywiście można było wczoraj pobiec 2:59 – ale trzeba było od połowy czerwca robić 65-70 kilometrów tygodniowo. A brakowało mi mobilizacji, bazę wytrzymałości zacząłem naprawdę budować w sierpniu, po obozie. Na maratonie tego nie zaczarujesz i to też jest piękne w tym dystansie.
Za metą gratuluję Tomkowi, który jeszcze czeka, pijemy słodką herbatę (nie pamiętam już tego smaku) w namiocie i wtedy podchodzi gostek. Że mnie zna, zaczynał bieganie od mojego bloga i akcji Polska Biega. Pamięta starą ekipę: Mel, Misio, MksMdk, Quentino, Dziki, z pamięci wymienia ksywki. Żebyśmy sobie zrobili fotę. Pyta jak mi poszło, streszczam tę historię bardziej niż w tym wpisie, pytam jak jemu. No, jemu się też nie udało, jest wprawdzie życiówka, ale 21 sekund mu zabrakło do celu. Jakiego celu?
I on mi wtedy pokazuje opaskę z wypisanymi międzyczasami i czasem docelowym. I ja nie od razu rozumiem, na co patrzę. Bo czas to 2:30. Bo to jest Marcin Soszka, zdobywca szóstego miejsca na Maratonie Warszawskim. Jeden z tych, których podziwiałem na pierwszych agrafkach, którzy mnie dublowali w połowie trasy, którzy mi dali alibi, że na tak zawodowym poziomie można przelicytować.
Od lewej: Marcin, Staszewski
Marcin dobiegł w 2:30:21. Do podium stracił 6 minut, do zwycięstwa 7. A ja potwornie zazdroszczę Marcinowi predyspozycji do biegania i głowy do pracy, która go doprowadziła do takich wyników. Pierwszy maraton Marcin przebiegł w 2007 roku w 4:00:10. Kolejne w okolicy trójki, a w 2009 roku w Krakowie zrobił wynik marzeń: 2:59:59. Był amatorem, jak my wszyscy tutaj, a poszybował tak wysoko. Leć, Marcin, leć, będę teraz twoim kibicem na każdych zawodach. I złamiesz to 2:30. A ja jeszcze złamię 3:00, chociaż raz.
13 thoughts on “Maraton Warszawski Maseczkowy”
Tu Dziki
A Dziki czytał i płakał.
Pozdrawiam wszystkich spod Starego Bloga Johna, czyli Wojtka Staszewskiego.
Marcin – ostatni raz widzieliśmy się jak Dziki robił życiówkę w Poznaniu, a Ty sprytne wygrałeś finisz.
Tomik – potęga!
Rob – potęga!
John – potęga!
Kinga – kocham ❤️
Dziki
Stara ekipo, ukłony! Dziki, miło Cię czytać.
Gratulacje dla wszystkich! Piękny wpis.
Ja też tam byłem, w środku nocy, pogodowo najgorsza noc w całym wrześniu, ale najpiękniejsza w całym roku!
Wojtek, piękny tekst, łezki się w oczach kręcą! Ogromniaste gratulacje i tekstu, i maratonu wczoraj!
Gratulacje! Znowu wtorek z kawą i blogiem! I emocjami!
Jak tego brakowało!
p.s. Poznaniakowi ktoś powie, co to są te 'agrafki’ przytaczane z tysiąc razy??? 🙂
Czułem, że biegłem z Tobą Wojtku, czytając tę znakomitą relację. Cieszę się, że kolano pozwoliło na 42.2km w znakomitym (mimo wszystko) czasie.
Dzięki Wojtek, fajna relacja i fajna rywalizacja. Też starałem się z całych sił Cię wyprzedzić ale tym razem nie wyszło 🙂
@ GZ_81
agrafka to miejsce na trasie oznaczone pachołkiem, który musisz obiec o 180 stopni. Na trasie było takich miejsc 17 (po dwie na każdej z ośmiu pięciokilometrowych pętli i jedna na pierwszej rozbiegowej pętli o długości 2195 m).
Też tam byłem i nocą na metę skoczyłem 🙂
Najtrudniejszy mój maraton ever z 40 ukończonych. Te śliskie bazalty i granity ukryte pod kałużami na Krakowskim Przedmieściu i Miodowej był naprawdę twardo i epicko.
Pozdo dla starej ekipy i dla młodej też 🙂
A Dziki dziś… : )
Pict, Torex, Mks, GZ_81- fajnie Was znów zobaczyć i to razem
GZ – już Rob wyjaśnił te agrafki. W Poznaniu nie robią? Ej, były, pamiętam z maratonów. Jeśli agrafek nie jest zbyt dużo i mają duży promień skrętu, to ja je lubię – pozwalają spojrzeć w twarz tych co biegną przed tobą albo za tobą.
Rafał, Mirosław – dzięki za dobre słowo. Mam taką markę osobistą: poruszam ludzi. Zadziałała : )
Do zobaczania : )
Rob – a Tobie dziękuję za esemesa, a przed wszystkim za taką pozytywną, dobrą rywalizację na trasie. Będę miał to w pamięci podręcznej : )
I kawonan też czytał i mocniej serce też zabiło…Gratulacje dla ”starych blogowiczów”,Tomik, Rob- brawo.U mnie pierwszy rok bez maratonu od 12-tu lat!! Pozdrawiam !!!
To był epicki maraton.
Na pewno go zapamiętam na długo.
Nie tylko ze względu na nową, wymarzoną i ciężko wypracowaną życiówkę, za te osiem i pół pętli i ciągły wiatr w twarz, ale za to że był!
Chwała Markowi Troninie i jego ekipie, że nie zabrakło im determinacji i że 42 edycja MW się odbyła.
Jako jeden z nielicznych, ulicznych maratonów w Europie w tym roku.
I że mogliśmy w nim pobiec.
Dla mnie to była nagroda za 10 miesięcy przygotowań i nie odpuszczania..
Brawa dla tych co startowali o północy, z relacji , zdjęć i filmików wiem , że to było coś wyjątkowego.. 😉
Hej! Dawno Mnie tu nie było… Pewnie z jakieś 10 lat… Od tego czasu trochę wody w Wiśle upłynęło a i ze 30minut w Maratonie się urwało;)
W sumie to nawet nie wiedziałem że blog się nadal prowadzi i tylko wyemigrował na inne obszary. To super wiadomość bo pamiętam że nie raz w poniedziałkowy wieczór czekało się z utęsknieniem na następny wpis. A jak z jakiś przyczyn nie było czułem się pewnie jak dzieciaki czekające na Teleranek w pierwszą niedzielę stanu wojennego…
Wojtek dzięki za miłe słowa!
Ps. Dziki ja też pamiętam tamten Poznań z tamtym finiszem z tamtą nieodrzałowaną Maltą. To były czasy. Kameralnie. Cicho. Trochę tego namiastką była ostatnia niedziela i 42 edycja Maratonu Warszawskiego. Pozdro!