Mazury unplugged

Kiedy czas Wam szybciej płynie? Wtedy kiedy nic się nie dzieje, tylko Ganges i chill-out? Czy raczej wtedy, kiedy dzieje się mnóstwo, rower, kajak, bieganie, rower, a wieczorem badminton w ogródku ośrodka turystycznego w Wygrynach?

Z tym czasem to jest jakieś przekłamanie. Mówi się, że jak jest nudno, to czas się dłuży. Pamiętacie z dzieciństwa, jak się dłużyło człowiekowi w kościele? Niezależnie od obecnej wiary/niewiary każdy pamięta te męki, kiedy już będzie koniec. Godzina mszy, godzina leżakowania, dziesięć minut stania w kącie (za moich czasów jeszcze w przedszkolu stawiali do kąta) – to była nuda ponad siły dziecka.

Teraz zdarza nam się wiele godzin trwające nic-nie-robienie i ja wtedy wariuję z nudów. Albo scrolluję fejsa na komórce, ale to jeszcze coś innego – bezmyślne przetracanie czasu. Mówię o takim czasie, co to niby wolno płynie, kiedy niewiele się dzieje. Buddyści grzeją wodę na koherku, zalewają yerba matę i dumają nad smakiem magdalenki. (W XXI wieku lepiej wyjaśnić, że to ciastko z książki Prousta, a nie pierwsza miłość w dodatku nieletnia).

I jak ten czas tak płynie, jak Krutynia, leniwa na tyle, że można nią płynąć kajakiem pod prąd, to mnie to nie uspokaja, tylko wnerwia. A Was?

Natomiast czas mi się multiplikuje, kiedy się dużo dzieje. Parę dni temu dotarliśmy na Wygryn, ściągnęliśmy z bagażnika na hak rowery i pojechaliśmy na obiad do znanego z mazurskiego maratonu Gałkowa – 7 km przez cudne lasy, pola jak z Chełmońskiego, drogi asfaltowe i szutrowe pośród budynków pruskich i wiejskich. A mnie się zdaje, że to było tak dawno jak epoka lodowcowa. Bo tyle się potem zadziało.

Zdjęcia Kingi i Małego Yody na paddlu zwanym też supem to z dzisiejszego (poniedziałkowego) przedpołudnia. Ja chwilę wcześniej przejechałem zaplanowaną na nasz październikowy Obóz Sportowy trasę z Krutyni do Leśniczówki Pranie na rowerze – żeby ją zdyskwalifikować, bo prowadziła przez żwiry, bo jest za długa. Za to znaleźliśmy trasę krótszą i bardziej urokliwą, do monastyru przy urokliwej, cichutkiej, mocno alternatywnej plaży nad jez. Duś. I tam pojedziemy na początek obozu, kawiarnia przy plaży będzie czynna, właściciel – sam wyglądający na kogoś pomiędzy buddystą z laptopem i starowierem bez brody – zapewnia, że działają cały rok.

Kingę jako góralkę ciągnęło do wody. Robiła foty przejrzystej toni z kajaka. Trudno w to uwierzyć, ale Krutynia jest chyba jeszcze czystsza niż woda u nas w czajniku, a my mamy w domu wszystko najczystsze w całej Warszawie. I stwierdziła, że ona już nie chce sobie wmawiać, że jest szczęśliwa na Liwcu, na Rawce, na Świdrze – tylko woli jeździć częściej na Mazury. Zakochaliśmy się na nowo. W tej krainie.

Wiecie, że jako polonista mówię „łabądź”. Wiem, że to błąd, powinno być „łabędź”, ale mam to gdzieś wyryte w mózgu i jak się nie skoncentruję, to często odruchowo ten błąd popełniam.

To binduga Flosek nad jez. Bełdany. Cudnie wygląda na zdjęciu, niestety po jeziorze zapieprzają w te i we wte skutery wodne, jakby to była wodna autostrada. Nie będę hipokrytą, bo pojechaliśmy na Mazury samochodem, ale na miejscu albo biegałem albo jeździłem na tym, co nie ma motoru. Jak widać na kolejnym zdjęciu – to widok na jez. Nidzkie z niedzielnej wyprawy do Karwicy i Krzyży.

A poniżej Mały Yoda nad Kruczym Stawem (czy Kruczym Stawkiem – nie zorientowałem się jeszcze, które to jeziorko). Moim zdaniem najbardziej urokliwe jeziorko w okolicy. Tam pobiegniemy obiegając jez. Mokre (lub biegnąc tylko wzdłuż jednego brzegu jeziora, a z powrotem przez stawy – bo mamy też skrócone warianty trudniejszych tras).

Do zobaczenia na Mazurach. My już tęsknimy.

 

 

Komentarze

1 thought on “Mazury unplugged”

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *