Medal od Iriny

Chciałem być Polską, tą z półfinału z Ameryką – która poprzedniego wieczoru pokonywała kryzysy, parła do zwycięstwa w tajbreku. A byłem Włochami.

Dokładnie o tym myślałem na 39., 40., 41. kilometrze wczorajszego Maratonu Warszawskiego. Że mecz już jest przegrany i teraz trzeba tylko dotrwać do końca. Tak jak Włosi po przegranym pierwszym secie, kiedy odpadli, chcieli iść popłakać sobie w trattorii, a musieli jeszcze grać do końcowego gwizdka.

Jedyną motywacją do utrzymywania jakiegoś tempa biegu – a na końcu spadło ono o ponad pół minuty na kilometr – było to, żeby w końcu dotrzeć do mety i odebrać swoją porażkę. Bo opcji zejścia z trasy nie ma. Z trasy się nie schodzi, chyba że kontuzja.

Jak to się stało?

Ładny numer, nie? Dzięki, Ala.

Ruszam w naprawdę rześki, choć słoneczny jesienny poranek – celuję w 4:10-4:14. Dobrze, bo przekłamanie z Garmina jest takie, że trzeba mieć średnie tempo 4:13, żeby faktycznie wyszło 4:15 – czyli złamanie trójki. A jedna z dziesięciu najważniejszych rzeczy dla mnie w życiu, to łamanie trójki na maratonie.

Dobiega Sebastian, cześć. Nie znamy się jeszcze w dwie strony, Seba jest Cichociemnym na blogu. Myślę sobie: dobra, ambitny sympatyk, jedziemy. Zagaduję o życiówki, wyniki. Kurde 2:52. Ostatni półmaraton? 1:23, ale był upał. Kurde, ja nabiegłem 1:25 w dość dobrych warunkach. Poznajemy się, wychwytuję śląski akcent Seby, mówię mu gdzie Łazienki, gdzie podbieg na Belwederską, gdzie Belweder.

Po tym podbiegu zaczyna brzęczeć dzwonek alarmowy. Ja zawsze zwalniam mocno, bo boję się zakwaszenia. Seba za mną, bo jest już moim aniołem stróżem. To on mi pomaga spokojnym biegiem, nie ja jemu. Tracimy na kilometrze pół minuty. I w Al. Ujazdowskich (tam, gdzie Ci Seba powiedziałem, że tak wyglądałaby Warszawa, gdyby nie Powstanie) słyszymy za sobą tupot grupy na złamanie trójki. A przecież robiliśmy nadróbkę. Tyle że się rozpłynęła.

Zdjęcie z Sebą udało mi się wygenerować tylko malutkie. Rozstajemy się po dwóch godzinach z małym kawałkiem, bodaj na 31 albo 32 kilometrze. Jest podbieg, przegania nas pierwszy zając (potem okaże się, że nie dobiegł do mety, powaliły go skurcze). A za chwilę dopada drugi – podopieczny Marek zwany Rakietą. Robi się groźnie, coś jak 21:24, piłka setowa.

Znów się nie posłuchałem, trzeba było z nim biec negativ splitem. Ale bałem się, że nie przyspieszę. Zjadam żel (huma, naturalny i smaczny) i zaraz dogonię grupkę, Sebę, swoją dwójkę z przodu. Gonię, wyprzedzam nawet biegaczy, ale flaga Marka Rakiety się oddala. Widzę go jeszcze przed jakimś skrętem bodaj na 36 kilometrze.

I zastanawiam się: czy jestem w stanie „iść w trupa”. Zignorować organizm i polecieć tak, żeby ocknąć się za metą. Piękne, romantyczne obrazy. Ale nie da się. To tak, jakby przegrywać w siatkę 11:24 i chcieć wygrać seta. Teoretycznie możliwe, w praktyce się nie zdarza.

Tempo spada do 4:28, 4:23, 4:38. To są konkretne sekundy straty, jeszcze się łudzę, że jak zawrócimy na północ, pomoże wiatr. Mówię to Tomkowi z #szykujsienakrynice, ale obaj wiemy, że biegniemy już tylko po porażkę. Zawracamy na północ i wtedy mam najgorszy kilometr – 5:08. Kwintesencja zwątpienia. Bartosz Kurek wyskakuje nad siatkę, piłka się zatrzymuje w powietrzu, Bartosz wisi i tak będzie przez kolejny kwadrans.

Aż dotrę do mety w 3:03:59. Mógłbym szybciej. Mógłbym się wypruć na maksa i zrobić 3:02:30. Mógłbym pobiec 3:03:33, myślałem, czy sobie w to nie celować. Tylko po co?

Jak żyć?

Smutno mi się zrobiło i jeszcze ten smutek nie przeszedł. Bo ja się bardzo mocno definiuję jako maratończyk, to nie jest dla mnie pasja, rozrywka w zimowe i letnie poranki oraz wiosenne i jesienne weekendy. Ja mam na imię Maraton.

Oczywiście teraz pora na analizę błędów. Schrzaniony obóz w Rabce – za mało jadłem i stał się dla mnie degradujący zamiast budujący. Znów zbyt luzackie treningi, no naprawdę nie można biegać trzydziestek po 6:00 min./km, a jedna albo dwie były wolniejsze. Błędy można korygować, może jeszcze dam radę poprawić ten wynik o pięć albo pięć i pół minuty.

Tylko zostaje pytanie: czy mogę już przejść na emeryturę? Biegową. Czy mogę zakończyć swoją karierę sportową, biegać sobie dla przyjemności, a nie na wynik i cieszyć się wyłącznie osiągnięciami Podopiecznych? Nie. Nie godzę się na to.

Ok, jestem realistą, wiem ile mam lat i wiem, ile będę miał w przyszłym roku. Zrobienie życiówki w maratonie (2:49) dawno przeszło ze sfery planów do marzeń, a wczoraj przesunęło się do fantasmagorii. Ale trójka, to jest coś, o co chcę walczyć.

Wiosną.

Jak pobiegli Podopieczni?

Świetnie. Galerię z punktu kibicowania (kto słyszał, jak Kinga krzyczy jak szalona?) na Moście Świętokrzyskim otwiera Adam. Adam też akurat pobiegł też poniżej celu, ale kiedyśmy potem esemesowali i mówiłem, że Liczydło Biegowe pozwalało biec na 3:02 i tak powinienem zrobić, napisał najmądrzejsze zdanie niedzieli: „To co? Miałeś biec na złamanie 3:05? To i tak zrobiłeś”.

W maratonie warto czasem zalicytować śmiało, żeby zgarnąć całą pulę. A rozmiar porażki – o ile nie zamienia się w żenujący marsz – nie ma dużego znaczenia.

Justyna zalicytowała prawie na maksa naszego horyzontu oczekiwań. Radziłem raczej przy debiucie nastawić się na spokojne złamanie 3:40, a pobiegła 3:27 i to negative splitem! No i tak szybko przeleciała, że ekipa zdjęciowo-flagowa (Kinga-Szczepan) nie zdołała jej złapać.

Agnieszka na zdjęciu – zastanawialiśmy się, o ile można ugryźć 4:00, a wyszło 3:51.

Madziana z obozu w Rabce – 3:50, decyzja o starcie z nie do końca maratońskiego treningu zapadła tydzień temu.

Jeszcze Tomek, mistrz jesieni – zrobił życiówkę 2:55 i wygrał klasyfikację dziennikarzy spychając Staszewskiego na drugie miejsce. Jeszcze Maciek, po wielu miesiącach piłowania formy przebija oczekiwania o całe sześć minut – kończy w 4:18. Jeszcze inni, których mamy na zdjęciach lub nie, ale mamy mocno w głowie.

To był dobry maratoński dzień w KS Staszewscy. Tylko trener bez butów skończył.

Fajny akcent za metą. Kiedy dobiegłem medale rozdawali mistrzowie – zwycięzcy maratonów z poprzednich 40 lat. Popatrzeć na galerię sław, która stoi uśmiechnięta i docenia na pewno nie twój wynik, ale na pewno twój wysiłek. Bezcenne.

Idę po medal do Iriny, która wygrała w 1985 r. To chyba wtedy chcieliśmy pierwszy raz pobiec z Dzikim w maratonie, ale się nie zdołaliśmy zorientować, jak się zapisać.

A… a Seba dobiegł w 2:58:50. Gratulacje, chopie.

Komentarze

9 thoughts on “Medal od Iriny”

  1. Gratulacje Wojtku??.
    Według mnie zbyt optymistyczne tempo pierwszej części maratonu przyczyniło się do końcowego wyniku 3h z groszami.Mam nadzieję kolejny maraton pójdzie zgodnie z planem.Pozdrawiam✋.

  2. Wojtek, to kiedy w końcu spróbujesz ze mną tego negative split? Na początek oczywiście połówka – na łamanie trójki możemy umówić się za rok 🙂
    Rakieta

  3. Rakieta – jak wystartujesz ze mną w Biegu Niepodległości, to możemy zacząć idealnie po 3:50, na piątce być w 19:10 – i łamać 38 minut. To mój niezrealizowany cel z wiosny. Hm?

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *