Motywacja w bieganiu

Opowiem Wam o Michale. I postaram zrobić się to takim reportażem, żebyście nie zauważyli, że poprzez historię człowieka mówię o motywacji w bieganiu. O dobrej ambicji, która przynosi dobre efekty.

Michał pierwszy raz przyjechał do nas na Obóz Biegowy w Rabce chyba cztery lata temu. Przez pięć dni wytwarza się braterstwo potu – bo na stu kilometrach z kawałkiem gorczańskich ścieżek przelewamy wspólnie pot. A na koniec obozu była jak zwykle sztafeta w dwuosobowych teamach (tak żeby Podopieczni nie zauważyli, że pod pozorem rywalizacji robią ostry trening interwałowy).

I po sztafecie Michał mi podpadł. Nie wygrał, nie zajął dobrego miejsca (z kim biegłeś? z Jackiem?) i zaczął szukać dziury w całym. Podważać matematyczne zasady rywalizacji. Bo istotą konkursu było to, że sztafeta była podzielona na dwie serie i nie liczył się rezultat, bo wtedy bez problemu można by wytypować zwycięski team – tylko to, o ile sekund szybciej (albo wolniej) zespół zrobi drugą serię. Czyli kto więcej z siebie da.

Michał dał z siebie dużo, ale nie wygrał. Bo Obozowicze z poprzednich edycji zapamiętali, że trzeba oszczędzać się w pierwszej serii. A Michał się nie oszczędzał. W ogóle się nie oszczędzał. I chodził wkurzony, jątrzył, przeliczał, podważał. Biegacz-pieniacz. Aż chyba niezbyt grzecznie uciszyłem Michała.

Życie popłynęło dalej, Michał jest dziś Podopiecznym KS Staszewscy być może z najdłuższym stażem. Co miesiąc siadam do planu treningowego dla Michała, a najpierw czytam jego sprawozdanie. Jeszcze zima nie minęła, kiedy Michał po noworocznym roztrenowaniu zgłosił się z celami na ten rok. Ambitne życiówki w planach, maraton poniżej 3:30, półmaraton na złamanie 1:35. Super, trenujemy.

Nie będę Was zamęczał liczbami, podałem tylko dwie, żeby był kontrast z trzecią. Pierwszy start w półmaratonie na początku wiosny i dostaję sprawozdanie od Michała. Najpierw szczere – dzięki za szczerość, bo szczerość to podstawa – wyznania, jaką to furę treningów z poprzedniego miesiąca odpuścił, tu nie mógł, tu nie mógł, a tu został w domu i wysłał na bieganie lenia. A potem wynik z połówki (chyba Michał go przysłał następnego dnia esemesem). Postanowiłem teraz nie sprawdzać, bo literatura, to nie matematyka, ale dużo poniżej możliwości i jeszcze więcej poniżej oczekiwań Michała. Zdaje się, że sporo powyżej 1:50, ledwo złamana dwójka.

Tym razem nie zareagowałem ostro tylko brutalnie. Z brutalną szczerością. Że nie da się sięgać po prawdziwe medale – te które sobie wieszamy w głowie po sukcesach, a nie te, które wieszają nam z rozdzielnika na mecie – więc nie da się sięgać po medale i jednocześnie olewać treningów. Że jeśli wybieramy dwa tygodnie niemal wolnego przed startem zamiast intensyfikacji treningu, to mamy do tego prawo – ale nie możemy oczekiwać, że potem samo się pobiegnie. Że możemy się nastawić na co chcemy – krew, pot i łzy wzruszenia albo wino, chillout i śpiew – tylko żebyśmy byli świadomi, że wyciągniemy z biegania tylko tyle radości, na ile zapracujemy.

Coś w tym stylu. Bo nie jestem fałszywym motywatorem, który powie Ci, że masz w sobie zwycięzcę, potrafisz sięgnąć po każdy medal, musisz w to tylko uwierzyć. Gówno prawda jak dla mnie. Musisz uwierzyć w to, że jeżeli a, to b. Bo życie to nie zawsze literatura, czasem też matematyka, a z reguły logika.

Wiedziałem, że wszystko jest w rękach Michała. Tych, które wyciąga do góry z wielkiej radości po wbiegnięciu (bez podchodzenia, a to sztuka) na Luboń Wielki. Ale nie spodziewałem się, że efekt będzie tak błyskawiczny.

Michał odpisał chyba zaraz po wejściu do domu. Że jechał sobie z podkuloną kitą i już układał w głowie maila o zmianie tegorocznych planów, bieganiu dla przyjemności. Stary, co za ściema, jakby przyjemność miało ci sprawić truchtanie, to zostałbyś truchtaczem, a nie fighterem. Więc słuchał, co mu podszeptuje leń i już sobie układali braterstwo – kiedy do Michała dotarł mój mail. Ludzie teraz ciągle czytają za kierownicą, to niebezpieczne, mam nadzieję, że wracał pociągiem.

Mail dotarł naprawdę. Bo Michał, to jest ten sam facet, któremu ambicja po przegranej sztafecie nie dała spokoju w Rabce. Jedziemy teraz z Michałem od sukcesu do sukcesu. 1:45 na połówce już pękło, chociaż było za ciepło. Na ostatniej dziesiątce też włączyli kaloryfery, a ja napisałem optymistycznie Michałowi w planie: mierzymy w 45 minut – żeby jak najmniej sekund stracić. Michał nadrobił kilkanaście.

Michał, Ty jesteś zwycięzcą.

A ja? Okaże się w sobotę. A Ty?

 

Komentarze

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *