Przez te cztery dni mieliśmy wszystko. Wiosenno-letnie słońce i plus piętnaście na Luboniu. Deszczowy Krzywoń, wietrzny Turbacz, a na koniec mroźną Babią z temperaturą odczuwalną minus osiem. I dużo, dużo więcej.
Czwartek wieczorem, stoimy w ciemnościach na Krzywoniu. W świetle czołówek objaśniam technikę zbiegania – jak powinna wyglądać w warunkach idealnych, a jak musimy to zmienić na tych kamieniach, błocie albo w śnieżnych koleinach. Zaczyna się obóz, jest stara ekipa, są nowe osoby. Skąd ty znasz nasze imiona – pyta mnie Agnieszka (nowa), kiedy każdy po kolei zbiega po ścieżce w parku zdrojowym. A ja sam się dziwię, bo normalnie to niczego nie pamiętam, a tu czujemy się od razu jak na drugim turnusie kolonijnym. Bo wszyscy harcerze to jedna rodzina itp.
Pogoda co dzień inna. Na Luboń wbiegamy w słońcu. Pierwsze wow, te foty z Beskidem Wyspowym w tle, w tym roku wyjątkowo spektakularne. I długi, siedmiokilometrowy zbieg do taksówek, którymi wracamy do Rabki. A na treningu popołudniowym kros. Część nowych w szoku – że potrafią tak ciężko trenować. Pętla ma 600 metrów, ścigamy się i uciekamy przed Tomkiem i Przemkiem, żeby nas nie zdublowali. A ogonek – żeby zdublowali tylko raz.
Andrzej S. naciska mnie przez wszystkie sześć kółek, walczymy na finiszu. To oczywiście zabawa, te rywalizacje mają główny cel – wytrenować formę na wiosenne starty. Chociaż – może to mój cel. A każdy w bieganiu odnajduje co innego. Kolonijne emocje w grupie. Przekraczanie własnych barier. Sprawdzanie się: zmobilizuję się na jeszcze jedno kółko, chociaż mogę już przecież skończyć. Wsiąkanie w przyrodę – i to dosłownie, bo na krosie zaczyna padać deszcz.
A następnego dnia w drodze na Stare Wierchy z górnej Rdzawki tego deszczu będzie więcej, wyżej zamieni się w śnieg, wiatr przywieje chmury i Turbacz zamieni się w surwiwal. Michał, który też mnie naciska na krótszych odcinkach tutaj zrobi pierwszy raz dystans 28 km – przekracza własne bariery, a półmaraton, do którego się właśnie szykuje, stanie się średniej długości biegiem. Magda z Maćkiem, Pawłem i Iwoną docierają do schroniska niewiele po czołówce – zwanej na obozie główką – zanim jeszcze zdążymy zjeść z Tomkiem zupę czosnkową. Przemek, a jaką Ty wziąłeś w tym roku?
Ogonek biegnie z Kingą krótszą trasą przez Maciejową. I tak Ania robi bodaj pierwszy raz w życiu ponad 15 km. A Tomek od Sylwii kolejny raz pokazuje, że jest ewenementem – żeby tak biegać praktycznie na absolutnie rekreacyjnym treningu?
Na popołudnie mamy zaplanowaną olimpiadę obozową, po to wzięliśmy cały bagażnik sprzętu. Ale jak się bawić w marznącym deszczu, czekać na swoją kolej, kibicować innym drużynom? Nie da się. Nadzieja (to imię) zgłasza prośbę grupy o zmianę planu, przychylamy się. Harpaganów zabieram na dwór na trening siły dynamicznej z piłkami (Andrzej O. powie mi potem, że to go skusiło – obaj uwielbiamy piłki) i szybkości w formie małych interwałów. Krzysiek nie daje nam szans. Resztę Kinga bierze do sali na wzmacnianie plus jeszcze jeden stretching na matach (bo poprzedni był już wczoraj, po krosie).
Czujecie jakbyście tam byli? Jakby to Was bolały mięśnie po 70 kilometrach zrobionych w trzy dni i to w bajecznie trudnym górskim terenie? To przed kolejnymi akapitami wejdźcie do lodówki.
Kiedy w niedzielę rano wsiadamy do busa na przełęcz Krowiarki, udaje mi się przekonać jeszcze sześć osób na wzięcie dodatkowej kurtki. Potem jest półtora kilometra marszu na Sokolicę, tam już wieje nieziemsko. A potem zaczyna się mroźne piekło. Wieje, wieje, wieje. Do zrobienia zdjęcia albo filmiku trzeba zdjąć rękawiczkę – i jest na to maks 50 sekund, bo po minucie ręka zamarza. Dobiegam z Sylwią, która przekracza wszystkie swoje bariery. Słyszę niemal jak one pękają. Lidka przyjechała świętować na obozie czterdziestkę – jako początek wielkiej zmiany. Nie wiem, czy to nie zbyt literacka figura, ale czuję, że ta zmiana wybuchła właśnie na Babiej. I czuję, że jeszcze się spotkamy, w innym punkcie.
Na szczycie okazuje się, że może wiać jeszcze bardziej, nawet kiedy kucamy całą grupą – turyści też to robią – za zlodowaciałym kamiennym murkiem, robi się niewiele cieplej. Po raz pierwszy nie mamy grupowego zdjęcia na szczycie, nie mam serca powiedzieć grupie, żeby się ustawiła przy tabliczce. Ten wiatr nie tylko mrozi i przenika, ale dosłownie przewraca.
Ostatnia dobiega Nadzieja, wracam po nią na końcowe 200 metrów. Grupka już zaczyna zbiegać, a my robimy sobie z Kingą i z Nadzieją zdjęcie na szczycie. Jakbyśmy zdobyli nie Babią Górę, a biegun.
A potem lecimy w dół. Ale jak! Z każdym krokiem przenosimy się w strefę mniejszego wiatru. Jest ślisko, ale ktoś z przodu wpada na pomysł zjazdu. Najpierw w kucki, a potem wprost na siedząco, z wyciągniętymi do przodu nogami, z szeroko rozpostartymi ramionami.
Tak dobrze nie bawiłem się na żadnej górce w dzieciństwie. A tu wszyscy jesteśmy jak dzieci, duże dzieci, którym dano znów możliwość zabawy.
Sportowo też wychodzi elegancko. Grupa Harpagan (zrobiliśmy jeszcze 12-kilometrowy prolog w czwartek rano) przebiegła 90 km, wytrenowała nieźle wytrzymałość poprawiając siłą biegową. Ostatni odcinek to 5-kilometrowy wyścig po niemal idealnie płaskiej trasie (lekko z górki) ze schroniska na Markowych Szczawinach do busa na przełęczy Krowiarki. Najpierw startują zmęczeni, 4 minuty później mocni, a kolejne 2 minuty po nich harpagany. Zapominam o tym powiedzieć grupie, ale to nie tylko zabawa, nie tylko ściganie, ale mocny trening w postaci biegu ciągłego w krosowym, zaśnieżonym terenie. Wygrywa oczywiście Krzysiek, który przegania wszystkie grupki, ale moc pokazują też królowa techniki Ewelina i niezłomny Maciek, dobiegają razem z Kingą.
Wracamy do domów, wysyłamy nostalgiczne esemesy, wrzucamy foty na fejsa. Każdy wywozi z Rabki swoje przeżycia, swoje osiągnięcia, swoją porcję adrenaliny. A wszystkim mieszkańcom i mieszkankom naszych miast przywozimy wiosnę. Nie wiem, jak to możliwe, ale co roku tak to działa. Spójrzcie za okno.
No i zostajemy z górską tęsknotą. Coś w tych górach jest takiego, że chce się wracać, chociaż tak trudno się tam biega, na Mazurach byłoby prościej. Ale może właśnie dlatego, że człowieka najbardziej cieszy pokonywanie tego, co trudne?
W lipcu, tym razem nieco wcześniej niż zwykle (19-23.07) jedziemy na Mobilny Obóz Biegowy w Beskid Żywiecki. Pobiegniemy ze Zwardonia przez Rysiankę, Pilsko, Babią do Suchej Beskidzkiej. Będziemy spać w schroniskach, więc będzie w tym jeszcze więcej sportowej kolonii. I wszystkich nowych imion nauczę się pierwszego dnia.
1 thought on “Obóz Biegowy w Rabce czyli kto przywozi wiosnę do Warszawy”
Wojtku, na Turbaczu oczywiście wziąłem czosnkową, ale oscypkowa mnie kusiła. Trzeba będzie wrócić kiedyś.