Budzę się w niedzielę wcześniej i z przedstartowym skurczem w żołądku. Numer startowy wydrukowałem już wieczorem, agrafki trzeba było znaleźć w szpargałach, bo w pakiecie startowym nie wydawali. Śniadanie i idę na start. Buffka zamiast maseczki, żeby zamaseczkowani piesi nie mieli pretensji na kilometrowym dobiegu do lasu
Nie walczę o złote kalesony, ale po to się staje na linii startu – nawet bardzo wirtualnego – żeby powalczyć. Stawiam sobie cel prosty jak piątka w szkole – złamać 1:45. Czyli bieg po 5:00 min./km, a właściwie trochę szybciej, trzeba zrobić przynajmniej pół minuty nadróbki na końcowe 100 m. A właściwie jeszcze szybciej, bo w lesie GPS będzie się gubił – a nie mogę sobie robić „korekt” na 10-kilometrowej pętli, bo wszystko musi się zgadzać w Garminie.
Nie wiecie, czy te wyniki się gdzieś przesyła? Powstanie jakaś klasyfikacja?
Kinga robi mi zdjęcie na linii startu i rusza w drugą stronę, a ja przed siebie. Bieg jest w pewnym sensie nudny jak śledzenie wskazówki sekundnika w ciepłe wiosenne przedpołudnie. Biegnę po 4:55, a czasem wyjdzie mi trochę wolniej, górka się robi, zjadam daktyla, piję wodę, daktyl, woda, daktyl, woda, słucham trochę książki, Lisa, Wołka i Władykę u Żakowskiego w Tok FM, a potem do końca Beatelsów, bo jestem pewien, że Siri zrozumie „Hey Siri, play The Beatles”. Dobiegam planowo: 1:44:15, a cała trasa TUTAJ.
A z drugiej strony bieg jest podniosły, jakby w tle grał Niemen, ale nie ze Snem o Warszawie, ale z rapsodem Bema Pamięci. Każdy mijany biegacz może być też półmaratończykiem czasów pandemii. A już grupka tym bardziej, jedną mijamy się na kabackiej pętli cztery razy. Takie pospolite ruszenie przypominające ratunkowy Maraton Warszawski wokół Placu Teatralnego, kiedy biegacze uratowali ciągłość imprezy własnymi rękami. Teraz zrobiliśmy to własnymi nogami.
Dodatkowo każda mijana grupka to zalążek rebelii. Zdroworozsądkowej czy nieodpowiedzialnej? Mam swoją prawdę w tej kwestii, ale nie będę jej głosił, bo nie mam pewności. Można mieć poczucie, że świat zwariował, histeryzuje, że w wypadkach umiera więcej, na raka jeszcze więcej i od otyłości, że największą ofiarą pandemii jest gospodarka, a więc my wszyscy… a potem wyskoczą ci masowe groby w Brazylii i masz w głowie znak zapytania.
Zadawaliśmy sobie te pytania w gronie tzw. wujów przed tradycyjną Wiosenną Wyprawą Wujów. W tym roku skromniejsza reprezentacja, pięciu wujów, tylko Jacek odjechał wcześniej inną drogą, nie wracał przez Las Kabacki.
A na wyprawie dojechaliśmy do warszawskiej mekki rowerowej. Góra Kawiarnia z muralem z Szurkowskim w żółtej koszulce, całym parkiem maszynowym na przygotowanym specjalnie parkingu poręczowym, dobrą kawą i ciastem marchewkowym, na którym można dopedałować z powrotem do Warszawy. Po drodze słynne Gassy i mniej słynny, ale znany wtajemniczonym sklep spożywczy w Cieciszewie.
Jeździcie tam? Bo ja tak jak TUTAJ.
Jak chcecie pojechać dalej i pobiegać dłużej, to zachęcamy z Kingą do mobilnego obozu biegowe w Beskidzie Sądeckim, po trasie Setki w Krynicy. Jeszcze są wolne miejsca, a szczegóły i adres do zapisów TUTAJ. Do zobaczenia.
1 thought on “Półmaraton Warszawski Maseczkowy”
Chętnie wybiorę się sprawdzić jak smakuje kalwaria w Górze Kawiarni 🙂