Hej! Tropiklane upały zniknęły razem z ostatnimi obozowiczami. W górach zrobiło się pusto. Ale nie tylko dlatego, że kijem byś w tę zimnicę turysty na szlak nie wygonił. Tylko dlatego, że nam obozowicze wyjechali.
Czuję, jak to napisała Magda (ta, co opowiadała w poprzednim wpisie, jak Szykuje Się Na Krynicę na naszym obozie), syndrom odstawienia. Puste góry, puste bieganie, puste przebiegi. Zdążyłem się w weekend wyspać, zaczynam odkopywać się z górki maili, która mimo uporczywego siedzenia przed komputerem po nocach, jednak narastała. Ale na co mi taka homeostaza.
Przyznam się Wam do czegoś. Ja się w biegaczach zakochuję. Jak przyjeżdżają na obóz, to wiem, że jesteśmy z Kingą trenerami, którzy mają zapewnić klientom efektywny trening i atrakcyjne spędzenie czasu. Ale czuję i to bardzo mocno, że mamy wspólną przygodę. Jesteśmy jak dzieci, a ja najstarsze (prawie), prowadzę bandę przez szlaki, wykroty i płotki na stadionie. Cieszę się jak szympans, kiedy Ola pierwsze serie przez płotki robi ledwo ledwo, a w ostatnich śmiga odważnie i z piękną techniką. Kiedy Paweł na krosie dublowanym nagle ze środka grupy przesuwa się powoli na czoło i kończy bieg na drugim miejscu i w nienagannym stylu biegaczy z Rydwanów Ognia. Kiedy Bożena zmusza mnie do nadludzkiego wysiłku na zbiegu z Turbacza – i poprawiam swój ubiegłoroczny wynik na trasie Turbacz-Rabka na 1:16. Albo kiedy kończymy z Rafałem odcinek tempa progowego na Krowiarkach, ja mu spokojnym głosem wizualizuję zwycięstwo na treningu, kołczuję, żeby się nie oglądał, bo Bożena poczuje jego słabość i tak dalej, ale nie wiem, czy coś do Rafała dociera, bo tętno sięga szczytu Babiej. A potem Rafał na pożegnalnej imprezie w Siwym Dymie opowiada, ile mu to dało i jak mu to zostanie.
Nie jestem coachem. Nie będę Wam pisał „Możecie wszystko, przekroczcie swoje ograniczenia, zostawcie je w biegu za sobą, jesteście zwycięzcami…” – bo w takie bzdety nie wierzę. Ale tam, na drodze z Markowych Szczawin na Krowiarki byłem kołczem. Tak wierzyłem w każde słowo, które mówiłem do Rafała, bo to się działo naprawdę.
Obóz kończy jak zawsze sztafeta. Tym razem zespoły były czteroosobowe, każdy biegł 4 razy po 400 m – więc był to trening rytmowy (no, takie przedłużone rytmy, zwykle biega się dwusetki): bardzo szybko, dynamicznie i na długiej przerwie wypoczynkowej. Zdjęcie z przekazywania pałeczki przez Olę i Michała (tak, tego Michała ze starej gwardii, tutaj akurat tyłem) porównywalne z kanonicznym zdjęciem ze strefy zmian Agnieszki i Adama.
Koniec.
Schronisko na Starych Wierchach wyglądało dzisiaj tak. Też ładnie. Ale inaczej niż na zdjęciu na dole.
Pan ze schroniska pamiętał grupę biegaczy sprzed tygodnia. Kinga wtedy też wbiegła pierwsza, chciała pobiec na rekord, zrobiła 38 minut. Dziś – wbrew teorii, zgodnie z którą powinniśmy spokojnie potruchtać 45-60 min. – znów pobiegliśmy na rekord. Sabina zrobiła 38:30, a Kinga 35:30. Mega dziewczyny.
Strasznie zmokliśmy. Dziewczyny zrobiły dziubek na osłodę. A ja się uśmiechnąłem, raz, żeby głupio nie wyglądać, a dwa, bo jednak jestem optymistą. Biegniemy do przodu. Mam wrażenie, że w większym o parę osób gronie.
A gdyby tak jeszcze raz pobiec przed wyjazdem z górnej Rdzawki na Stare Wierchy i spróbować złamać 33 minuty?
4 thoughts on “Puste Wierchy”
Maciejowa też dziś była pusta, mimo tego że dotarłem tam z rodziną po południu, już po deszczu. Nikt nie robił ławeczki na łące, tylko panie ze schroniska (bliźniaczki?) pozostały.
Wojtku, Kingo, Sabino, dzięki za obóz, atmosferę, wyczarowanie czegoś niepowtarzalnego i magicznego. Mógłbym się podpisać pod Twoimi słowami, Wojtku.
Wojtku, podbijam stawkę. Dziś rano z górnej Rdzawki do Starych Wierchów w 32:15. Na obozie, dokładnie tydzień temu, zrobiłem to w 47 minut i ledwo zipałem. Dziś pomógł mi obóz, weekendowy wypoczynek i niższa temperatura. Bo przecież mówiłem Wam na obozie, że mnie upały dobijają.
Marku, no to pocisnąłeś, conajmniej za 2 punkty ?!
Marek, wyzwanie kusi. Tyle ze wróciły upały. Hm, decyzja jutro