Ślimok

Tyś jest w górach ślimok – powiedziała mi Kinga po Zimowym Janosiku z tym niepodrabialnym akcentem, którego cepry ni chu chu nie umieją naśladować, o czym najlepiej świadczą reklamówki sklepu Ski Team. A było tak.

Zjechaliśmy do Niedzicy naprawdę sporą grupą, Podopieczni, Obozowicze, Sympatycy. Dla nas było to nieustanne przybijanie piątek i radosne emocje w najzimniejszych dniach roku. Żeby nie zanudzić Was książką telefoniczną z numerami w klasyfikacji postaram się więcej o emocjach.

Tu ekipa startująca na 20 km szykuje się do startu. Pada śnieg, a przez poprzednie dwa dni tak kurzyło (z góralskim akcentem), że hej.

Sporo z nas wystartowało na 30 km. Dystans jak dystans, ale nogi co rusz uciekające w śniegu w bok. Następnego dnia rano miałem „zakwasy” w mięśniach skośnych brzucha – od napięcia całego ciała.

Po drodze jest legendarna góra Żar. To jest nie do pojęcia. Zwykła górka, nawet 900 metrów nie ma, a taki pion, że bez liny nie wejdziesz. Z liną w tej pogodzie też nie za bardzo, jeśli nie masz raczków.

Słuchajcie, bo to nie metafora, tylko świeże wspomnienie: górę Żar zdobywa się na czworakach. W połowie 500-metrowego podejścia (z przewyższeniem 180 m, czyli nachylenie 36 proc.!) stwierdziłem, że najskuteczniej będzie naśladować w ruchach niedźwiedzia. Najlepiej wbijały się po ugięciu ich w kostkach. Fotograf cykał zdjęcia, może będę w sieci za taką technikę.

Bałem się tej góry i tego biegu się bałem. Ekstremalnego zimna, odczuwalnego mocno wiatru, marszu w mokrych ciuchach. Tego, że odetnie, że ściana lodowa okaże się twardsza od zwykłej, maratońskiej. Od początku pobiegłem zachowawczo. Przemek, z którym miałem się pościgać – a ostatni półmaraton mam lepszy o 10 minut – ruszył mocniej. I kiedy droga zmieniła się w jednoosobową, wydeptaną w kopnym śniegu ścieżkę byłem już sporo za nim. A potem z każdym krokiem jeszcze bardziej sporo.

Za to jadłem, piłem, przystawałem na każdym punkcie żywieniowym. Nie jadłem w tym roku niczego lepszego niż krakersy z nutellą z wiaderka, nawet słynny łosoś Kingi wysiada. No: albo lepiej powiedzmy, że to inna kategoria.

Kinga na mecie z Martą. Marta (44 wśród kobiet, 12 w kategorii wiekowej, czas 3:51) zadebiutowała na takim dystansie. Świetnie, przekroczyła swoje granice, a po co jest bieganie, jak nie po to, żeby przekraczać samego siebie.

Ja mam z mety selfika z resztą ekipy. Od lewej. Paweł (80 wśród mężczyzn, 24 w kategorii, czas 4:34 na 30 km), bałem się, że on też mnie prześcignie, bo jest mocnym góralem. I przybiegł tuż tuż. Kinga – ależ wymiotła miejsce 7, open 3 (wyjściowo 5, ale „nagrody się nie dublują” i wylądowała na pudle) i czas 3:03 na 20 km (naprawdę to było ok. 24 km).

Dalej: Dorota, świetne 4:44 na 30 km i 6 w kategorii. Renata – piąta w kategorii na dychę (1:21) i to był świetny wybór. Rozważam, żeby przestawić się na dziesiątki w górach zamiast tasiemcowych dystansów. Andrzej, rewelacyjne 18. miejsce na krótszym dystansie, świetny czas (2:52) i czwarty w kategorii. Marcin – 4:48, też wskoczył w tym roku na nowy level. Szczepan 3:07, tuż za Kingą.

I na końcu ja. Nabiegałem 4:26, co dało smutne 67 miejsce wśród mężczyzn i jeszcze smutniejsze 20 w kategorii wiekowej. A dwa lata temu stałem tu na podium. Czego akurat kompletnie nie rozumiem.

Bo ja po prostu słabo biegam po górach. Lubię to robić treningowo, krajoznawczo, ale sportowiec w górach ze mnie żaden. I niech tak będzie. Dobrze zobaczyć swoje mocne i słabe punkty, a potem pomyśleć, co chce się zmienić, a co zaakceptować.

– Tyś jest w górach ślimok – podsumowała Kinga. I tak zostanie.

Na fotce powyżej zabrakło jeszcze paru osób: z telewizji, z Lublina, z Zielonej Góry. Nie ma też Sympatycznej Sympatyczki, akurat się zawieruszyła. Kiedyś jako Podopieczną uczyłem ją, jak się zbiega z góry, a potem na kolejnych obozach to Renata demonstrowała zawsze idealną technikę zbiegania i liczę na to samo w marcu w Rabce. Poszła teraz mocno w biegi górskie – wśród kobiet była czwarta, kategorię wiekową wygrała i uzyskała rewelacyjny czas 2:57. Uśmiecha się na pierwszym zdjęciu w tym wpisie, pierwsza z prawej.

A to jest Przemek. Po tym, jak mnie odbiegł widziałem go chyba jeszcze raz na pierwszym wzgórzu. A potem już na mecie, gdzie czekał na mnie dokładnie 21 minut. Czas 4:05 dał mu 34 miejsce open, 16 w kategorii. I tytuł mistrza KS Staszewscy w biegach górskich.

Brawo Ty!

Wyjazd na na Spisz zakończyliśmy w słowackich Tatrach (dzięki za gościnę!). Tak wyglądamy na tle Łomnicy. A na zdjęciu otwarciowym Sarna i Pies. Takie mamy osobiste ksywki. Przynajmniej mieliśmy, dopóki nie zostałem Ślimokiem.

Komentarze

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *