Gdyby „Strzał w Dziesiątkę” był produktem amerykańskiej korporacji eksportującej uśmiechającą pastę do zębów do 140 krajów świata, wyglądałoby to zupełnie inaczej. Czytalibyście, jak Ela zaciska zęby mimo bólu w stopie, a potem ze łzami szczęścia dociera na metę Biegu Niepodległości.
A teraz Ela zaciska zęby ze złości albo z żalu, tak się domyślam. I jeśli są w tym łzy, to nie ze szczęścia. Nam też smutno, więc zdjęcie w smutnej sepii.
Ela (z prawej) i Ola (o niej za chwilę) zaczęły dwa tygodnie temu szykować się z nami praktycznie od zera do Biegu Niepodległości. Nazwaliśmy ten projekt „Strzał w dziesiątkę” (a naszym partnerem jest portal ProfilAktywny.pl). Ela, fitnesska, rowerzystka już sporo potrafiła – np. przebiec 5 km. Ale na filmiku z pierwszego treningu (z którego pochodzi to zdjęcie) mówiła, że jest po operacjach stopy i ma nadzieję, że jej ta stopa nie przeszkodzi w bieganiu.
Jeśli w pierwszym akcie pojawia się stopa, to powinna wystrzelić w ostatnim. Tutaj strzeliła nawet wcześniej. Ela zamiast wystartować w piątce przy Maratonie Warszawskim, na którą się cieszyła trafiła z bolącą nogą na fizjoterapię, fizykoterapię. A wczoraj dostała smutną diagnozę: z taką stopą, to zero biegania.
Jestem prawie zdruzgotana całą sytuacje, bo spodobało mi się to bieganie i oczami wyobraźni widziałam się na mecie piąteczki i widziałam, jak przekraczam linie mety Biegu Niepodległości i jak się wszyscy cieszymy – napisała nam Ela. I zrobiło mi się tak bardzo, bardzo smutno. Napisałem Eli, że może tę mobilizację sportową przerzuci na inną aktywność. Że może jak się pozbiera z rozsypki, poskłada emocjonalnie, to odnajdzie sens sportu w ultramaratonach rowerowych. Ale tak naprawdę wszystkie takie rojenia i pocieszenia przykrywa plandeka smutku, że się nie da ustrzelić Dziesiątki ani w tegorocznym Biegu Niepodległości, ani być może nigdy.
Napiszcie proszę coś Eli od siebie, jeśli ktoś czuje, że ma coś do napisania.
A ja Wam napiszę, co napisała Ola, która w projekcie Strzał w Dziesiątkę zostaje i prze do przodu. Na zdjęciu otwarciowym to ta w najjaśniejszej bluzie. Ola doszła w ostatni weekend do długiego treningu złożonego z kilometrowych odcinków z przerwami. Maile od Oli, to dziennik, który można po prostu wkleić, więc wklejam poniżej. Na pierwszym zdjęciu – Ola na pierwszym treningu. Na drugim – z treningu, który przed chwilą skończyła, 4 razy 10 minut. I skomentowała z charakterystycznymi emocjami: prawie był paw.
DZIENNIK OLI (pierwsze dwa tygodnie):
16 września – pierwszy trening (sobota)
Obudziłam się w sobotę rano. Byłam pewna, że jest coś koło 6. Rzut okiem na zegarek i już wiadomo że jest 7.30. Mąż śpi, cisza wokoło. Pomyślałam by może pobiegać. Wyjrzałam przez okno
i zobaczyłam zaparowane szyby aut. O Losie! Pomyślałam. Ależ musi być zimno. Niewiele myśląc, ubrałam się i przed 8:00 byłam już pod blokiem. Niespodziewanie było względnie ciepło. Pierwszy trening nie miał być bardzo trudny więc ruszyłam nad moją ukochaną Wisłę. Na początku poczułam ból łydek. Nie było to miłe ale dało się stawiać nogę za nogą. Gdy dobiegłam na bulwary uderzył mnie w twarz wiatr. Pomyślałam, że będzie trudno pod wiatr biec. W szczególności moim żółwim tempem…. Bulwary puste, nikogo nie ma, słońce za chmurami pięknie odbijało się w rzece. Ale romantycznie J pomyślałam. Ten wiatr był na początku niemiły, taki zimny i trudniej się biegło. By skupić się na robocie do wykonania, patrząc na zegarek odmierzający minuty, skupiałam się gdzie stawiam nogi – na bulwarach jest dobry pod tym względem chodnik, płyty mają sympatyczny rozstaw J i łatwo trafić we właściwą płytę przy okazji mając krok tej samej długości. Trzeba też dodać, że takie bieganie naprzemienne z marszem wcale nie jest łatwe. Jak człowiek biegnie czy truchta jest ok. Kłopot się zaczyna jak ma iść. Bo pośladek ciągnie, bo niby szybko idę, a kobietka w trampkach obok idzie szybciej….a ja już nie podkręcę tego tempa bo musiałabym zacząć biec. Złudzenie zapewne mocno subiektywne ale naprawdę dziwne. Dobiegając od mostu Gdańskiego do Śląsko – Dąbrowskiego wiatr już nie był nieprzyjemny J był cudnie chłodzący, a łydki przestały boleć. Poczułam wtedy, że mam uda, ale dość delikatnie. A i ludzi było coraz więcej, i biegaczy
i rowerzystów i spacerowiczów. Biegacze się pozdrawiali, co było dodatkową motywacją i było bardzo miłe. Podbieg pod most Świętokrzyski prawie mnie zabił J ale już później most sam w sobie jest płaski więc jakoś dałam radę. Dyszałam jak lokomotywa. Czerwona ze zmęczenia. Spocona na plecach. Fota w załączeniu. Rozciąganie po treningu było na wysokości Stadionu w towarzystwie dzików, a więc dość daleko od domu. Uznałam, że nie dobiegnę do domu bo za daleko, a idąc zmarznę bo jestem spocona. Najlepszym środkiem komunikacji okazało się Veturillo. Finalnie trening objął prawie 7km i prawie 3 km na rowerze. W domu było śniadanie (wiem, powinno być przed treningiem), a ok 11 zmogło mnie zmęczenie i zasnęłam jak małe dziecko. Po przebudzeniu stwierdziłam że nie jest źle, choć okazało się że coś fatalnie wlazło mi pod lewą łopatkę. Nie mogłam położyć się na lewym boku, nie mogłam wyciągnąć prawej ręki…. Okłady z gorącym termoforem pomogły. A wieczorem delikatny masaż. W niedzielę po bólu nie było śladu. Dodatkowy plus za przemianę materii.
18 września – drugi trening (poniedziałek)
Już w niedzielę rano wiedziałam, że muszę zrobić drugi trening przed wtorkowym treningiem wspólnym. Pomyślałam, że niedziela będzie lepsza niż poniedziałek. Niestety nie złożyło się. Za późno się obudziłam, a spałam jak dziecko, potem obowiązki działkowe i grzybowe i w domu byłam późno. Zdecydowanie za późno. A za oknem deszcz. A raczej solidny deszcz. Pomyślałam, nie ma mowy, nie wyjdę w taką ulewę. Wieje, zimno, ciemno, nie tym razem. Jako, że nasłuchałam się od znajomych biegaczy, że poranny trening jest lepszy niż wieczorny i bardziej efektywny postanowiłam że poćwiczę w poniedziałek rano. Pojadę na siłownię przed pracą i na bieżni zrobię trening. Mąż się uśmiał i stwierdził, że nie wstanę. Mnie ściągnąć z wyra przed budzikiem w ostatnim czasie niewykonalne. Zagrał mi na ambicji więc nie miałam innego wyjścia. No nic, jak postanowiłam tak zrobiłam. Budziłam się w nocy kilka razy ze stresu, że zaśpię. Ale udało się. O 6 rano w tramwaju jadłam śniadanie, a o 6.20 już stałam na bieżni. Tak, dzisiejszy trening był na bieżni, bo rano lało. Niestety. Jeszcze się nie odważyłam biegać w deszczu. Może następnym razem. Wróciłam dziś na siłownię po bardzo długiej przerwie. Otworzyłam drzwi i ten zapach… wszystko wróciło J ten zapał, ta muzyka, te ruchy, ta kolejność wykonywania czynności. Plus bieżni jest taki, że nie kapie na głowę. Poranna siłownia jest cudownie czysta i cicha. Nie ma ludzi i jest spokojnie. Minus jest taki, że człowiek poci się jak prosie J niby klima jest a jakby jej nie było. O dziwo na bieżni po krótkiej rozgrzewce natychmiast poczułam że mam piszczele. Nie uda, nie łydki, a właśnie piszczele. I to tak przez pierwsze dobrych kilka minut. Czas na uda przyszedł później J. Większych wstrząsów i niespodzianek nie było. Po 30 minutach się wszystko rozgrzało i było po bólu. Nawet dość spory biust przestał przeszkadzać po jakichś 15 minutach. Kłopot nadszedł koło 9.30 w pracy J myślałam, że zasnę. Powieki ważyły chyba tonę. Jakoś się udało przezwyciężyć ten stan. Póki co jest nieźle. Zobaczymy co przyniesie jutrzejszy poranek i popołudniowy wspólny trening…
Szału nie ma, ale nie jest też całkiem do kitu.
19 września – trzeci trening (WSPÓLNY)
Wiedząc, że trening na będę jechać prosto z pracy zapakowałam wałówkę jedzenia i odzieży do torby. O dziwo miałam czas pięknie zjeść wszystkie 4 posiłki w pracy. Korzystając z sugestii Wojciecha, by wziąć przekąskę potreningową przygotowana w prowiant, wodę i ciuchy ruszyłam ochoczo na trening. Pomimo tego że jestem nowym nabytkiem w grupie i do tego najsłabszym ogniwem zostałam miło przyjęta przez grupę. Rozgrzewka, wbrew obawom, nie była mordercza i dałam radę. Trening interwałów, znając życie, u mnie wyglądał śmiesznie, bo przecież dla mnie, jako kanapowca, każdy trening ze zmiennym tempem jest interwałem. Nawet podbiegnięcie do autobusu J. Trening minął w bardzo przyjemnej atmosferze i dość szybko. Przekąska potreningowa spełniła swoje zadanie aż nadto… nie mogłam zasnąć J choć może to bardziej dlatego, że wydzieliło się podczas zajęć nieco adrenalinki…. Wojciech przestrzegł mnie przed efektem dnia następnego. Nic takiego się nie wydarzyło J chodziłam, siadałam, a zakwasów jakichś strasznych absolutnie nie było. Troszkę bolały piszczele. Ale jak ich nie dotykam, to nie bolą.
21 września – czwarty trening (czwartek)
O ile założyłam sobie, że środa będzie dniem odpoczynku dla jednak zmęczonego organizmu, tak nieubłaganie nadchodził czwartek i coś trzeba było z tym zrobić. Szybki rzut oka na mapę pogodową (czwartek, popołudnie, ma lać deszcz), szybkie przypomnienie, że nadgodziny w robocie… nie ma inaczej trzeba to zrobić rano…. I takim oto sposobem, dziś rano 5.15 myłam zęby a o 50.30 już schodziłam po schodach biegać. TAK! DZIŚ BYŁ TRENING PORANNY NA DWORZU!!!!!! Wskazane było 4x1km z przerwą 3 min marszu. Oczywiście moje kaprawe oczy o 5 rano nie zauważyły długości przerwy… moje były ok 1 minuty, może dłużej. Mam nadzieję, że mi głowy nie ukręcicie. Nie było zimno, ciutek wiało, ciemno, cucho, ludzi brak. Jakim zdziwieniem o 5.40 przywitał mnie dostawca pieczywa do pobliskiego sklepu. Jakby niedowierzał w to co widzi. Oczywiście z samego rana nawet Endomondo śpi więc pierwszy kilometr został zrobiony bez GPS. Dobrze że znam swoje okolice i wiem gdzie wypada kilometr J. Potem już poszło z górki. Beat w uszach pomagał bardzo. Po drugim kilometrze stwierdziłam stanowczo, że długie legginsy i długi rękaw w koszulce to stanowczo za dużo jak na dzisiejszy poranek. Jutro będzie mniej odzieży. Albo w sobotę J. Dziś również na początku odezwały się piszczele. Oczywiście dziś też sapałam jak lokomotywa podczas biegu. Oczywiście dziś też się trochę oplułam (nie ma zmiłuj, tak to jest… biegacze bywają zapluci). W połowie treningu o piszczelach zapomniałam. Pojawiła się tylko myśl: to drugi czy już trzeci kilometr? Na koniec, po rozgrzewce poczułam niestety lewe udo (chyba mięsień dwugłowy). Staram się ból ignorować i tak dzień mija. Po powrocie do domu, mając w głowie uwagi trenerów o przekąsce, by nie paść po godzinie na twarz, zjadłam znalezionego w szufladzie batonika owocowego, bezcukrowego, ponoć fit. W smaku faktycznie był bezcukrowy…. Stwierdziłam, że być może to będzie za mało węglowodanów . Niestety u nas w domu nie uświadczysz pieczywa (bywa „odświętnie”) więc jedyne węglowodany jakie znalazłam, to była resztka suchego, jedynie zagotowanego, makaronu z obiadu. Niewiele myśląc spałaszowałam troszkę klusków J. Są naprawdę bardzo smaczne rano, po treningu.
23 września – piąty trening (sobota)
Uradowana porannym treningiem z czwartku, po konsultacji z Trenerami, że w piątek może być kolejny trening budzik nastawiłam na 5.00. niestety mój organizm o 5 rano zakomunikował mi, że ma mnie głęboko….. a przy okazji pojawiła się opryszczka na ustach. No tak! Jeszcze tego brakowało. Piątek odpuściłam, przyszła ciężka, pracowita sobota i chciał nie chciał trzeba było się ruszyć. Jako że klepałam w robocie nadgodziny i dzień nie był z poprawnymi posiłkami, a nawet wciągniętymi dwoma pączkami i połową pudełka czekoladek o 21:50 stałam w krótszych portkach i długim rękawem w drzwiach gotowa do biegania. Nie doczytawszy rozpisanego treningu powtórzyłam czwartkowy. – 4x1km. Była już solidna rozgrzewka, z przeplatanką, truchtem i cwałem bocznym. Tak rozgrzana ruszyłam biegać dookoła trzepaka. Znów poczułam piszczele. Za to nie było problemu z udem. Na początku drugiego kilometra strasznie betonowe zrobiły mi się ramiona i plecy. Jak poruszałam mocniej rękami to to uczucie zniknęło. Biegło mi się jak na kauczukowych podeszwach. Czułam że biegnę, a nie że wale stopami o chodnik jak słoń. Pomimo takiej ilości cukru i węglowodanów o dziwo trening był lekki. Rozciąganie odbyło się na ulicy, bez problemu. Było ciemno J a łydki rozciągałam stojąc na oknie pobliskiego sklepu J. Gdy przed 23 mąż wróciwszy do domu zobaczył mnie w kolorze buraka, pochyloną nad pralką powiedział że jestem nienormalna J ale tak w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Po takim biegu nie mogłam zasnąć. Endorfiny i adrenalinka zrobiły swoje. Tłukłam się w łóżku do 2 nad ranem.
24 września – szósty trening (niedziela)
Zadowolona z siebie po wczorajszym dniu postanowiłam że i dziś pobiegam. Dzisiejszy dzień był przeznaczony na relaks i odpoczynek po ciężkim tygodniu pracy. Leżąc w wyrze oglądałam on line relacje z maratonu, śledziłam wyniki znajomych, oglądałam dramat faworytki i płakałam jak bóbr widząc radość i ból zwycięzców na mecie. Wiedząc, że jest ciepło na dworze, wiedząc że krótsze portki są nadal za długie dla mnie na te temperatury zaopatrzyłam się w nowe ciuszki do biegania. Jak prawdziwa kobieta, musiałam je wypróbować. Zajrzałam na rozpiskę trenerską… i usiadłam. Okazało się że wczoraj zrobiłam za krótki trening. Przeczytałam dokładnie co ma być dziś wykonane i ruszyłam na bieganko. Rozgrzewka jak wczoraj wykonana, było ok, ale poczułam dziś dla odmiany stopę. Prawą, od wewnętrznej strony. I trochę bolała mnie szyja i ramiona. Biegnąc ból zniknął. Oczywiście endomondo dziś również dało plamę i coś źle zliczyło więc podsumowanie wygląda kijowo. Niestety dziś biegnąc czułam się jak słoń. Ciężko mi się biegło. Czułam że jestem zmęczona. Nie biegałam tak jak wczoraj jak na kauczukowych nogach. Po treningu było rozciąganie. Solidne, jak i w sobotę. Tym razem ludzi było więcej ale nie zwracali na mnie uwagi. Jedyne co mnie uderzyło podczas treningu w ciągu dnia, to to, że ludzie widząc jak biegnie taka lokomotywa, nie wpadną na pomysł aby się przesunąć…. Że osobie biegnącej w skupieniu, rozpędzonej, ledwo stawiającej kroki, której trudno jest zmienić tor biegu stoją jak kłody. A jak się ich delikatnie dotknie, by nie przewrócić to się jeszcze ofukną. Mam słuchawki na uszach więc nie słyszę co mówią. Miłym zaskoczeniem natomiast było to, że o ile ludzie są kompletnie skupieni na sobie i swojej części chodnika i tyle kierowcy widząc biegacza przed pasami zwalniają, zatrzymują się, przepuszczają. Naprawdę szacun! Zawsze podniosę dłoń w geście podziękowania i lecę dalej. Po powrocie do domu natychmiast była akcja chłodzenia bolącej stopy. Żelowe okłady poszły w ruch. Od razu łyknęłam nlpz. Po 2 godzinach było o niebo lepiej. W poniedziałek rano po prostu były zakwasy. W ramionach, w krzyżu, w piszczelach i ciut w tej nieszczęsnej stopie.
Powiecie coś Oli? Nie musicie jej mówić, że nie można jechać na prochach, bo to już Oli powiedziałem i obiecała dmuchać na swoją stopę, i zgłosić się do ortopedy. A na wtorkowym Treningu Wspólnym przerobiliśmy ćwiczenia na wzmacnianie i rozciąganie mięśni piszczelowych.
Ale – przypomnę prośbę z początku – powiedzcie proszę coś Eli. Bo musi jej być strasznie smutno.
11 thoughts on “Strzał obok dziesiątki”
Brawo, szkielecie!!! Piękny wynik. Jestem pewna, że gdybyś się ubrał w obcisłe, to mój typ na 2:57 by się ziścił, ale wolałeś te luźne szmaty… Nawet nie mam co pisać, że Ci zazdroszczę, bo wiadomo.
Ja teraz chodzę o kulach i wieczorem mam nogę sztywną i spuchniętą w kolanie tak, że w ogóle nie zginam. A to już miesiąc po operacji.
Marzy mi się, aby za rok móc znów przebiec maraton. I nie łamać 3, czy nawet 4. Oby 5 złamać chociaż… albo… 6..???
Chcę pocieszyć Elę, która nie zaznała mety dychy ani maratonu jeszcze nigdy – Elu, jeśli nie możesz biegać, ale możesz chodzić (lub będziesz mogła po fizjo), to wpadnij na parkrun. Meta piąteczki na Ciebie poczeka i będziesz szczęśliwa. A jak los da i będziesz regularnie co tydzień te parkrunowe piąteczki robić, to może kiedyś coś z tą stopą stanie się takiego magicznego, że pobiegniesz. Fizjoterapeuci teraz potrafią cuda robić z człowiekiem. Ortopedzi i chirurdzy również.
Ostatnio na Vege parkrun były też medale, bo zazwyczaj nie ma. Ale zawsze jest ATMOSFERA. Myślę, że parkrun jest właśnie specjalnie wymyślony pod takich jak Ela.
To jak? Wpadniesz do nas na Ursynów w sobotę o godz. 9.00?
Dzięki Mel – za dobre słowo dla mnie, a przede wszystkim dla Eli.
Maraton – Mel, wiem, że więzadła to większy problem niż łąkotka, ale Milik wraca potem i strzela bramki, po obecnej kontuzji też wróci. Tylko trochę więcej czasu to zajmuje. Pobiegasz jeszcze, a jak się kiedyś zdecydujemy na setkę w Kaliszu, to kto wie… „Gonię cię, Szkielet” na agrafce na 95. kilometrze dźwięczy mi w uszach.
Tu Dziki
Ela, ach Ela. Stopy to jest cud natury. Twoje stopy to cud natury. Lepsze od cudów architektury, sklepień romańskich i gotyckich, lekkich ale mocnych przęseł mostów i akweduktów, budowli katalońskich, itp.
Jakaś cegiełka/kosteczka się osłabiła? Może da się ją wzmocnić silnymi więzadłami? Może się da? Może za szybko i za dużo? Może inny fizjoterapeuta zdejmie klątwę, że nie możesz biegać?
Kilka razy w życiu Dziki dowiadywał się, że nie może biegać. Raz po usunięciu nowotworu kości jak miałem 17 lat. A niecały rok po operacji wygrałem zawody krosowe. Potem, podczas pierwszego maratonu wstąpiłem do punktu medycznego, bo strasznie zabolało Dzikiego kolano gdzieś po trzydziestym kilometrze. Lekarz poruszał mi nogą i powiedział: pan nie powinien w ogóle biegać. Potem wyrosła mi cysta Beckera, bolało, żadnego biegania, konieczna operacja. Cysta sama się wchłonęła, bez operacji, mój kolega ortopeda zrobił na tym doktorat, a Dziki biegał dalej. Potem wypadek rowerowy i pourywane przywodziciele. O kulach kilka miesięcy, zero biegania, bo nie można. Można! Itp. Jeszcze np. złamana na 15. kilometrze Silesia Maratonu stopa, z którą Dziki dobiegł do mety w 3:40, itpPrzywodziciele się czasem odzywają, echo cysty też, piszczel po guzie czuję na podbiegach, ale Dziki przebył ponad 40 maratonów, ponad 10 biegów ultra, nie liczę takiego planktonu jak piątki, dyszki, czy połówki. Bo bieganie jest konieczne 🙂
Dlatego, Elu, Dziki Cię nie pociesza, jakby stała się rzecz nieodwracalna. Wierzę w cuda, tak jak wierzę w Cudowne Stopy 🙂 Wierzę, że wszystko od tego zależy, na czym komu zależy 🙂 I jeśli bieganie jest konieczne to będziesz biegać. A jak się naprawdę nie da, to trudno. Wtedy masz rower. A co rower i jaki to cud, o tym w następnym odcinku…
Dziki
Kurczę, po wpisie Dzikiego aż pozazdrościłam Eli, że ma takie stopy. A potem stwierdziłam, że przecież moje stopy to też cud natury przecież.
Szkielecie, jeszcze Cię pogonię! Obiecuję. A teraz i więzadło i łąkotka razem. Jak szaleć to szaleć!
Ela, odezwij się. Teraz jeszcze Ci opowiem o gościu z AA, któremu lekarze nie dawali więcej niż tydzień życia, tak był mocno zatruty alkoholem i prawie martwy. Ja go poznałam, gdy robił swój setny maraton i na dodatek był szybszy ode mnie. Bieganie wyzwoliło w nim życie.
Chłopaki, dziękuję za wsparcie, po waszych wpisach już na pewno się nie poddam 😉 Jak wyleczę kontuzję to spróbuję parkrun, city trail czy innej piątki. Dziękuję za zaproszenie 🙂
Ela !!!!
SUPER !!!!!!!
Tylko z rozwagą. Może potrzebne będą wkładki – zawsze je odradzam, ale może twoja stopa ich będzie potrzebować. Może coś innego. Ale po przeczytaniu tego, co napisali Dziki i Mel nabrałem wiele optymizmu. Na pewno masz trudności, ale nie masz wyroku 🙂
Do zobaczenia na treningu.
Masz tu przynajmniej trójkę – a doliczając Amelię i Kingę piątkę – fanatycznych kibiców 🙂
Eli kibicuję zawsze i wszędzie 🙂
Chłopaki, a może tak kilka ciepłych słów dla Oli?
Ja jeszcze pamiętam swoje początki biegania i pamiętam że bywało ciężko. Kiedyś opowiadałam bratu że wszyscy mijani biegacze oddychają spokojnie a ja sapię jak stara zużyta lokomotywa, ale to minęło 🙂
Ola, trzymam za Ciebie kciuki i szczerze kibicuję,
Ola, bardzo mi przykro i szkoda, że nie mogę z Tobą na treningach potów z siebie wyciskać. Cały czas Ci kibicuję i trzymam kciuki. Zostałaś sama, teraz walczysz za nas dwie.
Uważaj na siebie!
Tu Dziki
MEL Z KABAT nie jest chłopakiem tylko dziewczyną.
Tak dla ścisłości. I Mistrzynią 🙂
Dziki
Dziki, na pewno?
Ola, dawaj, nie certol się!
Ela, wczoraj zrobiłam parkrun o kulach. Ale za to w Kutnie. Świat jest szalony, a my z nim.
Mel, przepraszam. Jakoś mi się z Mel-em Gibsonem skojarzyło 😉 że przyjechał na Kabaty, polskiego się nauczył i w parkrunach biega 😉
W półmaratonie w Radzyminie regularnie startuje Pan o kulach, zawsze w tej kategorii wygrywa i mówi że jest jedynym w Polsce biegaczem o kulach. Wpadnij na następny ze swoimi to się zdziwi jak spadnie na drugą pozycję 😉