„Sztuka kochania” – film o legendzie Michaliny Wisłockiej to dla mnie kulturalne wydarzenie nie tylko tego tygodnia. Dawno, chyba od „Wilka z Wall Street” nie byliśmy na lepiej zbalansowanej historii. Tyle że na ekranie nie było biegania…
A ponieważ to blog „o bieganiu i życiu codziennym”, to napisałem na FB z prośbą o ratunek do Violetty Ozminkowski, autorki biografii Wisłockiej, na podstawie której powstał film. Wisłocka może biegała? Nie biegała. Ale pływała bardzo dobrze. I narty biegowe jeszcze lubiła.
To się wpisuje w tę legendę PRL-u, którą ja pamiętam z dzieciństwa, a młodsi z Was mogli poznać tylko na lekcjach albo przy kolacji. Bieganie było sportem wstydliwym. Ktoś biegał, znaczy odmieniec, psychiczny, pojeb.
A wszystko to przy kulcie sportu, przy świetnych wynikach polskich piłkarzy (wygooglajcie sobie Deyna, Gadocha, Lato, Szarmach), lekkoatletów (Szewińska, Kozakiewicz, Malinowski, Woronin), siatkarzy i w zasadzie wszystkich sportów letnich z wyjątkiem pływania. Jak to wytłumaczyć? Zrozumiałem to chyba teraz przeżywając od dwóch dni atmosferę tego filmu i tamtych czasów.
Błogosławiony przez partię był sport zamknięty w jakieś ramy. Ramy treningu w klubie. Dzieciaki masowo uprawiały, talenty rozkwitały, seniorzy zgarniali żniwo, a w telewizji pokazali. Jeśli sport amatorski, to też mieszczący się w jakichś ramach. Basen – wiadomo, człowiek idzie na basen, żeby popływać. Bierze się w cudzysłów, ćwiczy (wtedy mówiło się ćwiczenia nie trening), uzyskuje społeczne prawo wejścia do wody, a potem wychodzi, wsiada do zatłoczonego autobusu, zadymionego pociągu (dacie wiarę, że wszyscy wtedy jarali prawie wszędzie), do normalnego, PRL-owskiego świata.
Podobnie z nartami. Na stoku, nawet na biegówkach w ostępach puszcz – wolno. A potem odpina się wiązania i zostaje na powrót obywatelem PRL.
Bieganie się temu wymyka. Zawsze, w każdym ustroju. Nie biega się na komendę, tylko z wiatrem we włosach i to nawet, jak człowiek łysy. Bieganie to wolność. Czuję to bardzo mocno, kiedy większą część dnia spędzam na kanapie z elewacją nogi operowanej, a cały mój trening to wzmacnianie mięśni w tej nodze, żeby uzyskać pełny wyprost.
Tak wygląda książka Violetty, tylko w oryginale jest kolorowa. Przerobiłem ją na czarno-biały – podobnie jak plakat na początku odcinka – żeby zbliżyć się jeszcze bardziej do realiów epoki.
Co powiedzieć o filmie, żeby nie wygadać za dużo? I tak mam wrażenie, że internet spoiluje już zbyt mocno. Myśmy poszli nie czytając niczego wcześniej, żeby się dać zaskoczyć. Zaskoczyło nas bardzo dużo. Walka Wisłockiej, żeby w częstochowskiej Polsce wydać „Sztukę kochania” była oczywista, ale jej sprzymierzeńcy zaskakiwali, co najmniej w dwóch przypadkach. Biografia Wisłockiej, burzliwa młodość, walnęła po oczach. Dowcip tryskał z ekranu. A za serce złapały sceny z dziećmi.
Ten film jest jak dobrze zrealizowany plan treningowy. Tyle ile trzeba siły, szybkości, wytrzymałości, gibkości – i wychodzi świetny efekt. A człowiek z kina nie wychodzi zdołowany jak po „Wołyniu” albo zażenowany jak po polskich komediach romantycznych, gdyby chodził. Idźcie albo biegnijcie do kina. A książka Violetty jest do kupienia przynajmniej na Publio. Audiobooka nie widziałem niestety.
Szewińska z czwartego akapitu musi wypalić w końcówce. – Wisłocka opowiadała taką anegdotę o Szewińskiej, z którą się znały i lubiły – opowiada Violetta. – Były w domu wczasowym w górach i jej jamnik Marago zaczął biec pod górę. Szewińska podobno powiedziała, że wyprzedzić go dla niej to pryszcz. Ale jednak się nie udało. I wtedy Szewińska stwierdziła ponoć, że „nie udało jej się, bo jamnik ma cztery nogi”.
6 thoughts on “Sztuka biegania”
Kiedyś słuchałem wywiadu z Jackiem Fedorowiczem, który w latach 80-tych był jednym z niewielu biegaczy amatorów w Warszawie. Przyznawał się, że musiał wyglądać naprawdę dziwnie, a żarciki: co, autobus uciekł??? były na porządku dziennym.
Jeszcze kilka lat temu słyszałam komentarze:
– Płacą wam za to bieganie? Nie? Jak to? To wy musicie płacić, żeby wystartować? Ja bym nie biegał.
I to nie był żart.
Marzena, ja w ostatni wtorek na treningu usłyszałem od Grubego Pana na Agrykoli: – A co to za grupa? Oni tak do czegoś trenują, czy tak sobie? U nas był taki jeden, co ćwiczył wytrzymałkę (Dziki, naprawdę facet użył tego słowa). I tak mu się z sercem porobiło, że o kulach chodził, takiej anemii dostał.
Poczułem się zwolniony z obowiązku tłumaczenia mu jakie bzdury opowiada i jakie są korzyści z biegania. Zwłaszcza, że byłem o kulach 😉
Brak basenow tak to wytlumaczyc.
W Warszawie w 80′ pamietam bylo ok 5 basenow krytych w tym jeden olimijski (50m) i 3 kluby.
Byłem u babci na zupce w weekend i babcia rzekła (od paru miesięcy biegam malutko): „już lepiej wyglądasz, trochę Ci się buzia zaokrągliła – jesteś teraz ojcem i musisz dbać o zdrowie, więc powinieneś skończyć z tym bieganiem”. Ojciec mi zawsze tłumaczył, że dla pokolenia babci – gruby, znaczy zdrowy i że 25kg hantel, którym ćwiczył był gorszy niż narkotyki, a niedawny zabieg przepukliny taty, babcia tłumaczy tymże właśnie hantlem sprzed 30 lat.
Najgorsze jest to, że jakkolwiek bzdurnie brzmią teksty babci – już parę razy wyszło w życiu na to, że miała rację. 🙂
Gz, wole chorować na kolano niż na niewydolność sercowo-krążeniowa. Babcia nie ma racji, to zabobon z czasów nędzy.