Jak trenują zawodowcy? Na okrągło. Robert Korzeniowski bodaj na sztafecie Polska Biega opowiadał kiedyś, że miał w roku dni bez treningu – Boże Narodzenie oraz Wielkanoc. Dwa dni w roku bez treningu, 363 (a w roku przestępnym 364) z treningiem.
Czy my, amatorzy, możemy tak trenować? Jeszcze miesiąc temu powiedziałbym, że w żadnym wypadku. Dziś wiem, że przynajmniej w jednym przypadku tak.
Ale najpierw słowo o tych rowerowych zdjęciach. Mieszkamy półtora kilometra od rowerowego centrum kraju czyli od Górki Kazurki. Stoły (tak się na to mówi branżowo), które rowerowcy pracowicie sypali jak kopce Kościuszki przez miesiąc. Pumptrack dla dzieciaków, drugi większy dla wszystkich. A w sobotę całodzienny rowerowy festiwal – zawody w różnych konkurencjach freeride’owych.
Kinga pogadała z chłopakami – młodymi, pełnymi pasji odkrywców, jak kiedyś my, młodziaki, na zawodach biegowych w Lesie Kabackim. Jak poczujesz rower to możesz coś skleić. Nazwy tricków. Gościu robił w zeszłym roku same oldschoole, a teraz one hand, no hand albo one leg. One leg na zdjęciu wygląda tak:
Pasja biegowa jest jednak bezpieczniejsza. Cieszymy się, że Mały Yoda pedałuje na rowerze przez cały rok tak, jak jego przedszkole w Rowerowy Maj (świetna akcja zresztą, widzę, jak się pod przedszkolami i szkołami zaroiło od rowerów i hulajnóg). Pękamy z dumy, kiedy robi swoje tricki podskakując na krawężnikach albo zjeżdżając ze schodów. Ale boimy się, że kiedyś pójdzie w tę stronę.
Wiecie, po czym rozpoznają się freeride’owcy? Po bliznach na obojczykach.
Zbliżamy się już do głównego wątku o treningu dla zawodowców. Ale najpierw jedno ogłoszenie parafialne. W niedzielę – tę niedzielę – zapraszamy na kolejną Dziesiątkę do Dziesiątej czyli DDD czyli #10do10. Pamiętacie? Zbieramy się koło 9.00 róg Moczydłowskiej i Leśnej i biegniemy oznaczoną trasą z budżetu partycypacyjnego (czerwone strzałki) w treningowych zawodach na 10 km. Przed startem każdy podaje, na jaki czas biegnie i startuje o takiej godzinie, żeby dobiec do Wspólnej Mety w miarę dokładnie o 10.00 (np. 9.10 na 50 min. albo 9.14 na 46 min.). To taki trochę trening, trochę zawody, trochę towarzyskie bieganie. Wpadajcie Podopieczni i Sympatycy!
A w dalekim Świdniku jest pewien były Podopieczny i zadeklarowany Sympatyk, który rozbił bank. Zrobił życiówki w półmaratonie i na 10 km, w Wings For Life przebiegł 49,3 km, był 15 w Polsce i 83 na świecie. Ale z moją miłością do maratonów najbardziej czekałem na jego start w Maratonie Lubelskim, bo o złamanie trójki w tym biegu walczyliśmy kilka razy. Było 3:02, 3:03, ale trójka nie chciała pęknąć. Mimo ładnej, dającej swobodę biegu życiówki w maratonie 2:55.
Wiecie, o kim opowiadam? O Kubie, podblogowa ksywka Pict. Najszybszym z pewnością samorządowcu w Polsce. Po słabszej zeszłorocznej jesieni doszliśmy wspólnie do wniosku, że pora na zmianę bodźca i rozstajemy się w szacunku. Czasem się zmejlujemy biegowo, polubimy sobie coś na fejsie, co naturalne, bo poglądy na świat mamy bardziej podobne niż sylwetki biegowe. Szacunek i sympatia. I kibicowanie.
Ciekaw byłem, jaką formę wyszukuje Pict na wiosnę. Już po życiówkach na 10 i na 21 km przesyłałem mu gratulacje, ale po Wings For Life szczęka mi opadła. A kiedy teraz, w ostatnią niedzielę, Kuba przebiegł Lublin w 2:58 (tydzień po Wingsie!) i zajął 9 miejsce, to nawet tej szczęki nie próbuję zbierać.
Kuba podesłał mi tabelkę ze swoimi treningami od grudnia. Na to już nie mam żadnej metafory ze szczęką. I zaprosił do poczytania o swoim treningu na swoim blogu (TUTAJ LINK). Przeczytajcie, bo to szalenie inspirujące.
Wrzucę jeden cytat: „Przez 28 dni lutego trenowałem 28 razy i przebiegłem 437 kilometrów. Miałem 3 dni przerwy, więc w 3 dni wyszedłem na trening 2 razy” (popraw Pict to zdanie, bo masz napisane „3 razy”).
Kuba od stycznia w zasadzie każdym tygodniu przebiegał ponad 100 (a przeważnie ponad 110) km. Często w tygodniu trenował siedem razy, jak Korzeniowski z tamtej anegdoty o świętach. Kuba po prostu zrealizował zawodowy trening. Akcenty siłowe i szybkościowe obudowywał potężną dawką wytrzymałościowego biegania (łącznie często kilkanaście kilometrów). Bomba.
Ciesząc się z sukcesu Kuby trochę zazdrościłem, że nie osiągnął aż tak spektakularnych wyników pod moją opieką trenerską. Ale kiedy przeczytałem ten trening – to wiecie co? W życiu bym Kubie, ani nikomu takiego planu nie ułożył. Jestem przekonany, że większość z nas zajechałaby się takim treningiem. Ja też. Bo ja robię maksimum 80 km tygodniowo, a większość z nas robi mniej.
- Normalny człowiek nie jest w stanie wykroić ze swojego czasu pracy kilkunastu godzin tygodniowo na treningi.
- Nawet gdyby był w stanie, nie wytrzymałby tego psychicznie, bo ile można słuchać aktywnie audiobooków.
- Nawet gdyby sobie z tym poradził, bez regeneracji jego wydolność by malała zamiast rosnąć.
- A nawet jeśli jakimś cudem i szatańską regeneracją utrzymywałby przyrost formy, to kontuzja by go usidliła przed najważniejszymi startami.
W dodatku wiele z tych kilometrów Pict biegał w tempie bliskim maratońskiemu. Mam doświadczenia – własne albo z Podopiecznymi – że jeśli się komuś za bardzo przyłoży, to jest to, jak to się mówi, kontrskuteczne. Prawda Mariusz? Bo kiedy Mariusz zrobił w lutym życiówkę na #10do10 i mu przyłożyłem mocnym treningiem, to w marcu na #10do10 było gorzej. A dopiero wyluzowanie doprowadziło do kolejnej, spektakularnej życiówki w Babicach.
I jednak tej reguły będę się trzymał. Chociaż może wezmę od Picta te wytrzymałościowe obwoluty do siły biegowej. Sprawdzę na sobie najpierw, potem zaproponuję tym, co taki trening uciągną.
A Pict jak się okazało jest w stanie uciągnąć o wiele więcej. Daje radę realizować trening dla zawodowców. Jest Pudzianem amatorskiego biegania. Gdybyś Kuba wybrał dwadzieścia lat temu AWF, to kto wie. Nie ścigalibyśmy się na maratonach, jak jeszcze dwa lata temu, bo biegałbyś w innej lidze.
Powodzenia. Albo jak to wprowadził na blogu Pict: Pobodzenia.
7 thoughts on “Trening do maratonu dla zawodowców”
Trochę szczęka mi opadła. dzięki! Co o poprawki to napisałem niejasno – 3 dni, w których trenowałem po 2 razy (więc 3 dodatkowe treningi) 😉 I jeszcze jedna rzecz: to nie jest koszt kilkunastu godzin: patrzę na najdłuższe tygodnie i spędzałem na treningu 8,5-9,5 godziny, więc moim zdaniem biegając codziennie po godzinie plus dwa, trzy razy trochę więcej da się (co do kontuzji – mam od wielu lat szczęście, że nic się nie dzieje – rozciągam się po bieganiu 😉
A w trakcie Wingsa nieoficjalna życiówka w maratonie wyszła w 2:54 więc mam nadzieję, że jesienią coś fajnego się uda nabiegać. Najważniejsze co mam do napisania jednak to pewność, że gdyby nie lata z trenerem Staszewskim i innymi wcześniej, nic by z tego nie wyszło. Trening długodystansowca wymaga lat -jestem o tym przekonany, Także raz jeszcze dzięki.
Mega inspirujący tekst Wojtek! Myślę o takim podejściu treningowym od rana kiedy przeczytałem tę historię. Kto wie może też spróbuje jej w jakimś momencie odpowiednim życiowo na sobie.
Wojtku co do mnie to wszystko się zgadza .Tylko Twoje wyczucie trenerskie uratowało sytuacje i udało się zwieńczyć zimowe przygotowania fajną życiówką na 10ke.Miała być jeszcze w maratonie ale pech chciał odnowiła się kontuzja .Ale co się odwlecze to wiadomo .Zapewne dodatkowy 5 trening zrobił progres .Za to 7 treningów w tygodniu to naprawdę bardzo ciężko lecz z drugiej strony widać wymierny efekt. Jednakże jest już raczej kwestia predyspozycji no i oka trenerskiego żeby to wykorzystać .
No proszę, myślałem, że trochę przynudzam w tym wpisie – a historia Trening wg Picta okazuje się inspirująca. Myślę o tym teraz dużo. I Wy – Mariusz, Michał – też myślcie. Zwiększanie obciążeń do pewnego stopnia jest bardzo rozwojowe. Ale właśnie historia Mariusza to świetnie pokazuje. Przejście z 4 treningów na 5 – super, życiówka na #10do10. Dociśnięcie przez kolejny miesiąc – za mocno. Wyluzowanie przez dwa tygodnie – super, życiówka w Starych Babicach. Ale jednak ta cała intensyfikacja i ciągłe ignorowanie przeciążeń (Mariusz, ciągle Cię coś pobolewało) doprowadziło do kontuzji na końcówce biegu w Starych Babicach i o wynik w maratonie powalczymy dopiero na jesieni.
Mariusz pojechał dokładnie po bandzie, nawet kroczek za mocno.
Pict okazuje się jest w stanie znieść dużo większe obciążenia niż mu dawałem. Jest w stanie trenować jak zawodowcy. Duże objętości, sporo akcentów, mocniejszych niż byłem sobie w stanie wyobrazić. Pict – też bądź uważny na to, gdzie jest twoja granica. Pisałem Ci już chyba w mailu – zadbaj teraz po Lublinie bardzo mocno o regenerację. Twój trener na pewno o tym pomyśli, ale Ty też pomyśl 🙂
Michał – poszukaj sobie jakiejś drogi rozwoju w tym spektrum – między dociskaniem do bandy jak u Mariusza, a olbrzymimi (i skutecznymi) obciążeniami u Picta.
Cichociemni też 🙂
Pict – przeczytałem wszystkie trzy części epopei treningowej. Ogromne graty za konsekwencję. Dla mnie niedoścignione mistrzostwo świata. Biegając (a nie trenując) byłem w stanie jedynie pocisnąć po 300 – 350 km przez 2 miesiące.
Co do piwa, to spróbuj bezalkoholowego Staropramena. Dla mnie rewelacja. Z polskich czasem Kormoran 1.
Zdrówko!
Pajchu – dzięki. Jest już czwarta, a dziś ląduje ostatnia 😉 ale będzie jeszcze Epilog…
Pict, gratulacje !
Znam takich amatorów, którzy dają radę przez kilka miesięcy biegać z nawet większą intensywnością. I zwykle przekłada się to na wynik. Ale ja z pewnością bym się na to nie porwał. Wolę swoje 4-5 jednostek w tygodniu i max 250 km miesięcznie. I jak widać po wynikach, wystarczy na fajne „rakietowe” bieganie 😉