Poprzedni tydzień zacząłem od oddania krwi, bo po takiej dziesiątce jak ostatnia, to można było już tylko skończyć sezon i myśleć o wiośnie. A potem wszystko zaczęło się komplikować. Taki Hitchock (u którego jak wiadomo na początku musiało być trzęsienie ziemi, a potem napięcie miało powoli narastać), tylko w krzywej kałuży pośrodku lasu.
Krew oddaję już ponad pół życia, kiedyś jak najczęściej, czyli co dwa miesiące. Potem rozsądniej, dwa razy w roku. Teraz raz do roku, a i tak wiem, że to zawsze loteria – rozchoruję się potem, czy nie. No, ale trzeba być twardym, a nie miękkim. W tych tak „zorientowanych na siebie” czasach dobrze czasem nie być samolubnym. Za rok też oddam.
I zdaje się już następnego dnia okazało się, że Maraton Kampinoski jednak się odbędzie – 13 listopada. A ja się szykuję na tę imprezę co najmniej półtora roku. Moja puszcza, mój maraton, moja radość.
No tylko właśnie obniżyłem sobie hemoglobinę o jakieś dwa punkty. Z 13,8 (to i tak niezły wynik ja na mnie) do okolic 12. To dużo gorszy transport tlenu do komórek, może jest tu lekarz, fizjolog i mózg elektronowy – a najlepiej wszystko w jednym – i powie mi, o ile gorszy wynik na maratonie to oznacza?
W punktach krwiodawstwa zawsze mówią, że po dwóch tygodniach hemoglobina się odbudowuje. Do biegu są trzy tygodnie. Od wczoraj łykam dodatkowo żelazo dla kobiet w ciąży, więc mam nadzieję, że pierwszy pożar ugaszony.
Drugi pożar wybuchł zaraz po wtorkowym Treningu Wspólnym. Nieźle pobiegłem bieg zmienny, ale wieczorem zaczęło mnie telepać. Środa – leżałem jak zdechły pies. Zwlokłem się po południu na trening personalny z Podopiecznym, a potem znów do łóżka. Czwartek – podobnie. Zdechlak, tylko zero gorączki.
Fala temperatury przyszła w piątek wieczorem. Nagły skok do 38, ucieszyłem się – tak mój organizm zwykle wypala chorobę, kiedy już się zbierze do walki. I już jest nieźle, w niedzielę byliśmy na rowerach z aktywnymi sąsiadami. Ale pierwsze bieganie będzie we wtorek na Treningu Wspólnym. Równo tydzień wyjęty praktycznie z treningu.
Opisuję to z reporterską drobiazgowością, bo wiecie, że w życiu nie jest tak jak w internecie? Facebook, Instagram, dogorywająca blogosfera atakuje propagandą sukcesu (albo propagandą idei, ale to inny temat). My też pozostajemy w tej konwencji pokazując radości, sukcesy, uśmiechy, bo tego w bieganiu, w treningu, w ściganiu przecież jest mnóstwo. Ale przez cały zeszły tydzień zdechałem na kanapie, Kinga mnie dokarmiała i poiła, a trening poszedł w las.
Zrobię co się da przez ten tydzień, żeby za dwa tygodnie zakończyć efektownie sezon. Bo połowa listopada, będzie u mnie jak u Hitchocka, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.
Podopiecznym i Sympatykom z Warszawy i okolic (a okazuje się, że dla niektórych w okolicach Warszawy leży Łódź) proponujemy zakończenie sezonu w boju. 11 listopada robimy Niepodległościowe DDD, po tradycyjnej trasie w Lesie Kabackim w lekko zmodyfikowanej formule – ze startami od 9.00 do 9.20 co 5 minut.
Ale hitem – mamy nadzieję – będzie bojowa formuła zawodów. Postanowiliśmy „wyzwać” na pojedynek inną biegową grupę – i wyzwanie podjęli veganie z Run Vegan (kojarzycie te charakterystyczne biało-zielone koszulki?). I zasada jest taka:
Każdy zapisując się wybiera przynależność na ten bieg: albo Podopieczni i Sympatycy KS Staszewscy albo Run Vegan, albo start neutralny.
KS Staszewscy i Run Vegan uczestniczą w dwóch klasyfikacjach.
Pospolite ruszenie – w czyich barwach wystartuje więcej zawodników.
Wielkie ściganie – liczą się 4 najlepsze wyniki (w tym przynajmniej jeden wynik kobiecy).
Jaram się tym jak meczami lekkoatletycznymi Polska-USA albo Polska-ZSRR, które znam z legend. A ty? Zostań legendą Lasu Kabackiego.
Wydarzenie na FB, gdzie można zadeklarować obecność na biegu i doczytać wszystkie szczegóły – JEST TUTAJ. Do zobaczenia.
A Kinga mówi na mnie Pies, to pewnie już kiedyś pisałem. Hau.
4 thoughts on “Tydzień pod psem”
Co by się nie działo, zdanie składowe „Kinga mnie dokarmiała i poiła” (a w zasadzie nie samo zdanie, ale głębia jaką ono niesie), spełnia wszelkie wymagania konwencji radości, sukcesu i uśmiechu! No bo w gruncie rzeczy czasem właśnie tak wygląda w życiu szczęście 🙂
Powodzenia, Wojtku! Życzę nowych sił już w najbliższych dniach.
Co by się nie działo, zdanie składowe „Kinga mnie dokarmiała i poiła” (a w zasadzie nie samo zdanie, ale głębia jaką ono niesie), spełnia wszelkie wymagania konwencji radości, sukcesu i uśmiechu! No bo w gruncie rzeczy czasem właśnie tak wygląda w życiu szczęście 🙂
Powodzenia, Wojtku! Życzę nowych sił już w najbliższych dniach.
Jak się zachowują kolana po operacji łąkotek? Bolą przy biegu?
@Hanna – teraz jestem wyczulony na to, czy coś nie boli. I czasem czuję „coś”. Ale okazuje się, że wystarczy wtedy zrobić serio rzetelne rozciąganie i po kilku dniach nie ma śladu po problemach.