Ultramaratończyk Dean Karnazes: drogi powrotnej nie ma

Krótki wywiad z Deanem Karnazesem i dłuższa historia Oli ze „Strzału w 10”. Dziś oddaję głos innym [Wojtek].

Dean Karnazes o ultra przed spotkaniem Życie bez Ograniczeń

Book Cover_preview

Dean Karnazes, ultramaratończyk z doświadczeniem i głośną na całym świecie książką „Ultramaratończyk”, przyjechał właśnie do Polski. Ma w weekend wziąć udział w wydarzeniu Życie bez Ograniczeń w Hali MT w Warszawie. Wydawnictwo Galaktyka, które wydało „Ultramaratończyka” obiecało książkę z podpisem Deana – jak dotrze, robimy konkurs na FB na KS Staszewscy – Trenuj Bieganie. Oraz zapośredniczyło w mini-wywiadzie. Zadałem Deanowi trzy pytania:

  • Czy widzisz dla amatorów drogę z powrotem od ultramaratonów, biegów górskich do szybkich startów w maratonach, półmaratonach i dziesiątkach na asfalcie?
  • Trzeba się w czymś specjalizować, żeby wygrywać. Ja jestem mocny na dystansach ultra i takie przeważnie biegam. Ale kocham wszystkie wyścigi i używam maratonów albo krótszych dystansów jako biegów treningowych. Kiedy nie ścigam się na tych krótszych dystansach, cieszę się nimi i biorę w nich udział regularnie.
  • Ile kilometrów powinien biegać amator przygotowując się do biegu na 100 km? Jak najlepiej rozwijać wytrzymałość?
  • Odpowiedź zależy od indywidualnych uwarunkowań. Jednym wystarczy 60-70 km jakościowego treningu w tygodniu. Inni potrzebują więcej. Poleciłbym też cross-training, żeby wzmocnić mięśnie. Najlepiej rozwija wytrzymałość kombinacja długich, wolnych biegów, szybszych, krótszych traningów i cross-training.
  • Jak przygotować się do biegów górskich trenując na nizinach?
  • Jeden ze sposobów to wbieganie po schodach. Powtórzenia po schodach na stadionie mogą doładować twoje mięśnie do wspinaczki. Spróbuj skipów na schodach, wskakiwania na schody na jednej nodze. To może być ciężki trening, ale to najlepszy sposób, kiedy nie masz w okolicy pagórków.

Internetowy wywiad w przeciwieństwie do żywego uniemożliwia dopytanie rozmówcy. Więc jeśli dobrze rozumiem pierwszą odpowiedź, to nie ma drogi powrotnej z ultra bieganego na maksymalnym (swoim maksymalnym) poziomie do szybkiego biegania po asfalcie. Chyba że właśnie uznajemy asfalt za swój żywioł, a biegami górskimi budujemy formę. Trudniej jednak budować formę biegami ultra, bo to jedna wielka destrukcja, start na koniec sezonu, po którym należy się odpoczynek. Powodzenia w Kaliszu Kuba&Kuba!

Druga odpowiedź – chodzi mi po głowie, że może powinniśmy się wszyscy pozapisywać do fitness klubów na wzmacnianie raz w tygodniu i traktować to jako trening. Kinga takie zajęcia prowadzi i dzięki temu biega tak, jak nie powinna biegać przy trzech jednostkach biegowych w tygodniu. Podobnie trenuje Słonik z Kabat, gadaliśmy niedawno. Natomiast kto myśli o crossficie, niech sobie najpierw wykupi karnet na rehabilitację (chyba że już jest do takich obciążeń mięśniowo przygotowany).

Trzecia – zapowiadam Podopiecznym: zrobimy kiedyś wielkie wskakiwanie na schody pod Zamkiem Ujazdowskim na wtorkowym Treningu Wspólnym 🙂

Ola ze „Strzał w 10” – przed drugim w życiu parkrunem

Ola, uczestniczka akcji „Strzał w 10” dostała właśnie portalu Profil Aktywny od partnera projektu voucher do sklepu Martes Sport na wielkie sportowe zakupy. A akurat dwa dni wcześniej pytała nas, gdzie kupić kurteczkę do biegania na zimę.

Ola biegnie parkrun w najbliższą sobotę. Myślicie, że złamie na dystansie 5 kilometrów 30 minut?

14 października – szesnasty trening (sobota) (PARKRUN – Park Skaryszewski)

Zgodnie z ustalonym planem treningowym dziś przyszedł czas na 5km. Niestety ten tydzień był pod znakiem wizyty u Pana super ekstra magika od mięśni (poleconego i sprawdzonego wielokrotnie mistrza w swoim fachu) więc ani we czwartek ani w piątek treningu nie było. Trochę martwiłam się czy to się odbije na sobotnich 5-ciu kilometrach…Ustaliłam z trenerami, że dzisiejszy bieg traktuję jak trening. Nie biegnę na czas, nie startuję jak wariat. Mam to po prostu przebiec. Chcąc się dobrze przygotować byłam oczywiście wcześniej. Poznałam mega śmiesznych (pozytywnie w 100%) ludzi. Muzyka ustawiona, słuchawki naładowane. Niby wszystko gra i jest na tip top. Niestety nie było. Accuweather wskazało 10 stopni, meteo.pl podobnie. Niestety było cieplej. A ja się za grubo ubrałam. Przezornie wzięłam legginsy za kolano ale to i tak było za grubo. Po pierwszej pętli chciałam zdjąć koszulkę…. Zawinięte rękawy uciskały w ręce i też nie było zbyt wygodnie. Do kompletu dało plamę Endomondo. Jak się później okazało przeze mnie. Mając nowy telefon nie ustawiłam lokalizacji w odpowiedni sposób, a ona przez to się po prostu nie włączyła. Na mecie byłam ledwo żywa, ale do tego okrutnie wściekła. Tak strasznie chciałam wiedzieć w jakim tempie biegnę, chciałam wiedzieć ile mam już trasy za sobą….nic takiego się niestety nie wydarzyło. Finalnie wyniki uważam mógł być lepszy. Ale teraz już jest po wszystkim i nic nie da się zmienić. Endomondo wskazuje łączny czas 5 km w okolicach 33 minut (oczywiście 2 razy go musiałam włączyć). Obstawiam, że będzie więcej, niestety. Czekam na wyniki z kodu kreskowego – może zawału nie dostanę. Zobaczymy. To co mnie zaskoczyło, to fakt, że aż tak mnie to nie zmęczyło. Owszem spociłam się jak prosie, pierwsze 2 minuty po biegu były ciężkie i szybko zrobiło mi się zimno ale dramatu nie było. Oczywiście uda podczas rozciągania dały znać o sobie. Piszczele też chciały by o nich nie zapomnieć. A reszta jest już tylko wspomnieniem. Za 2 tygodnie kolejny raz. Tym razem z właściwie ustawionym Endomondo 😉

15 października – siedemnasty trening (niedziela)

Miało być pięknie, a było koszmarnie. Już po 5 minutach zaczęłam czuć nowy ból. Tego bólu jeszcze nie przerabiałam, a był to ból w okolicach lewej nerki. Po kolejnych 10 minutach czułam już obie nerki. Ale nie było to nic, co zmusiłoby mnie do rezygnacji z treningu. Niestety znów ubrałam się zbyt ciepło. Pomimo krótkich spodenek to długi rękaw był na dzisiejszy wieczór zdecydowanie za długi. Dziś biegnąc pierwszy raz przytrafiła mi się namiastka kolki. Troszkę po kłuło ale zaraz przestało. Odpukać. Biegnąc bulwarami byłam skupiona na tym co pod nogami, by tylko nimi przebierać, bo naprawdę było ciężko. Gdy zbiegłam już z mostu Świętokrzyskiego spojrzałam na zegarek z nadzieją, że bliski jest koniec tej męczarni. Niestety bardzo się myliłam…. 34 minuta biegu. Dobrze, że nikogo wokół nie było, bo sama usłyszałam przez słuchawki z rycząca muzyka siarczyste „k…wa mać”. Wiedziałam, że muszę to przetrwać, wiedziałam ile jeszcze do domu, że to blisko, ale to mimo wszystko było tak bardzo odlegle. Czułam jak pot płynie mi po całym ciele. Czułam jak mam mokre włosy, a pot kapie mi z nosa. Bieg w wietrzną pogodę nie pomagał, bo ciągle chciało się człowiekowi smarkać. Wpadłam do domu ledwo żywa i dziękowałam w duszy że jutro dzień wolny od treningu. Tradycyjnie piszczele i łydki również dawały mi znać dość solidnie o sobie. Po wizytach u fizjoterapeuty o dziwo pośladek i udo jakby mniej daje znać o sobie komfort pracy jest dużo większy.

17 października – osiemnasty trening (wtorek) (WSPÓLNY)

Radosna moja głowa wymyśliła sobie, że dziś na trening dojdę na nogach. Przecież taka piękna pogoda za oknem i tyle mam wolnego czasu, że zrobię sobie spacer. Tak jak wymyśliłam, tak zrobiłam. 1:30min zajął mi spacer 7km z Ochoty na Ursynów. Pech chciał, że pomimo mega zapasu czasu i tak się spóźniłam i musiałam dobiec na górkę gdzie miał miejsce trenig. O dziwo absolutnie mnie to nie zmęczyło. Co było miłym zaskoczeniem. Spacer, a w zasadzie ostatnie jego kilkanaście minut będące niemalże biegiem doskonale mnie rozgrzał. Dołączyłam do grupy i słabo mi się zrobiło gdy podniosłam głowę i zobaczyłam górkę…. i podbiegi. Nie było łatwo. Na pewno było dużo łatwiej poprzez solidną rozgrzewkę jaką sobie zafundowałam. Finał i tak był taki, że podczas ostatniego podbiegu, będąc na szczycie powiedziałam do Kingi – Pani Trener „będzie paw”. Nie byłam w stanie złożyć dłuższego zdania. Wtedy na 100% byłby paw. Nie było dobrze J czułam dawno strawiony obiad w gardle i naprawdę nieszczęście było blisko. Obiecałam wszystkim, że do domu pojadę i na Pragę Północ z Ursynowa dreptać nie będę.

18 października – dziewiętnasty trening (środa)

Wiedząc, że jutro wizyta u fizjoterapeuty zrobiłam dziś czwartkowy trening. Interwały. Lekko zmęczona po pracy w nadgodzinach dojechałam na Agrykolę. Uznałam, że to będzie najlepsze i najwygodniejsze miejsce do tego typu treningu. I intuicja mnie nie zawiodła. Rozgrzewka….i niespodzianka: Piotruś przybył mi kibicować J. Nawet jakieś zdjęcie zrobił, choć ja ich do tej pory nie widziałam. Po dzisiejszym treningu utwierdziłam się w przekonaniu że potrzebuję solidnych rozgrzewek. Niby wydawało mi się, że robię je solidnie i przykładam się do nich. Jednak międzyczasy poszczególnych interwalów mówią zupełnie co innego. Pierwsze dwa z sześciu to była walka o życie. Finał był taki sam: zgięta w pół na poboczu ledwo dysząc łapałam powietrze. Ewidentnie było za szybko i za słabo rozgrzane były nogi. Kolejne 4-ry szły już coraz łatwiej i sprawniej. Złapałam rytm i ani się obejrzałam i było po wszystkim. Solidnie się też po takim treningu porozciągałam. Niestety nie uchroniło mnie to od tego by we czwartek chodzić z zakwasami w nogach. Co by nie mówić, dzisiejszy trening był jednym z najlepszych i byłam z siebie mega dumna.

21 października – dwudziesty trening (sobota)

Po dwóch dniach przerwy na regenerację po fizjoterapeucie przyszło mi się zmierzyć znów z godzinnym biegiem. Krótkie portki, koszulka na ramiączka i czułam upał. Ludzie wkoło w kurtkach, czapkach i rękawiczkach. Byłam obserwowana jak co najmniej zwierzę w zoo. Większość tych spojrzeń była pełna zawiści i politowania – takie odniosłam wrażenie, oby mylne ale jednak tak to odczulam. Jeden tylko człowiek uśmiechnął się do mnie gdy mijałam go stojącego na przystanku autobusowym.

Zaczął się ten trening bardzo dobrze. Nic nie kłuło. Nic nie bolało. Łydki jakby mniej i piszczele jakby prawie wcale. Znaną trasą ruszyłam nad Wisłę i na bulwary. O ile w ubiegłą niedzielę było jeszcze trochę spacerowiczów o tyle dziś jakieś pojedyncze osoby mijałam, zakapturzone i zawinięte w szaliki. Bulwary mokre i puste. A ja w dżdżu w krótkich portkach. Na tym etapie biegu było mi już wszystko jedno. Wiedziałam, że 30 minut zajmie mi bieg do Świętokrzyskiego. Zastanawiałam się czy biec jak zawsze czy zawrócić. Postanowiłam niczego nie zmieniać. Pod Śląsko-Dąbrowskim dyszałam i charczałam jakby mnie ktoś zarzynał, a wbiegając na Świętokrzyski w zasadzie robiłam to silą woli. Tak bardzo chciałam by wynik był lepszy niż w sobotę. Tak chciałam by się udało przebiec te cholerne 9km… a nie 8,63km. Chciałam by był ten wynik taki widocznie lepszy. By był progres. Niestety progres był ale tak jakby gonie było….był taki maciupki.

22 października – dwudziesty pierwszy trening (niedziela)

Organizm czuł wczorajszy trening wyraźnie. Byłam cały dzień zmęczona. Bardzo długo spałam i nie miałam siły na nic. Piotr postanowił mnie uszczęśliwić i do nowego telefonu, jako że z nim biegam, kupić mi nowe etui. Obecne powoduje od plastikowej klamry krwiaki, co nie jest zbyt estetyczne. Wycieczka zakończyła się w sklepie przy Centrum Nauki Kopernik. Biegacze znają sklep więc nie będzie tutaj reklamy. Etui nie było takiego jakiego poszukiwał….ale było cale dolne piętro z odzieżą do biegania dla kobiet. Ja tylko na chwilkę, powiedziałam i zniknęłam w czeluściach dolnego poziomu sklepu. To nie było dobre posunięcie dla portfela…. Skończyło się na cudownych nowych bucikach i nowej wygodnej bieliźnie. A że nowe ciuszki są to trzeba zrobić trening…. Nie ma to tamto i odkładać go na poniedziałek, nawet pomimo zmęczenia. Oczywiście nowe buciki dały znać o sobie. Buty do biegania są jak nowe szpilki J muszą się ułożyć. Biegło się wygodnie, nic nie tarło i nie uciskało szczególnie ale: piszczele bolały jak na pierwszym treningu i trochę mi prawa stopa zdrętwiała – pewnie od sznurówki J. Poza tym było ok.

Odziana w nowe łaszki wyszłam wieczorem na trening. Pierwszy mój błąd polegał na tym, że było chłodniej niż dzień wcześniej i nie posłucham intuicji. Krótkie portki i długi rękaw to było za dużo, ale dało się wytrzymać. Była dość porządna rozgrzewka. Długi trucht i solidne ćwiczenia – nic to mi nie pomogło. Za chwilę nastąpił drugi błąd. W drugim zakresie prędkości poczułam jak stoi przede mną ściana. Że nie dam rady dalej stawiać nóg. Nie miałam siły, a wcale nie było szybko. A przede mną jeszcze jeden zakres – na ful. Łzy płynęły mi z bólu po policzkach. Dobrze że było ciemno i niewiele było widać. Kiedy wybiło 5 minut i pora na odcinek maks. Trzeba było szybciej przebierać nogami. Patrzyłam na zegarek i modliłam się by ten czas mijał szybciej. Zauważyłam, że podczas biegania niestety czas wyjątkowo parszywie powoli mija. Cyferki w zegarku zmieniały się jak na zwolnionym filmie. Nie byłam wstanie biec równym tempem, nie byłam w stanie stawiać nóg jedna za drugą. Dyszałam, łkałam i czułam jak płuca mi płoną. Gdy wybiło mi ostatnie 5 min biegu, mokrą dłonią, spoconą klepnęłam zegarek by endomomdo się wyłączyło. Na poręczy płotka na ulicy usiadłam przy śmietniku i zalałam się łzami. Łzami niemocy, rozczarowania, bólu i wściekłości. Patrząc na czasy czułam się fatalnie. Skulona łkałam jak dziecko. Doszłam do domu bardzo smutna ciągnąć nogi za sobą. Oba treningi czułam w sobie jeszcze w poniedziałek.  To był wyjątkowo męczący weekend.

Ps. Te płacze, szlochy i niezadowolenie można rzucić na karb PMS… niestety to te dni. No i do kompletu waga stoi, co tez jest mega deprymujące.

I jeszcze słowo ode mnie [Wojtek]. Ola wpada w nieuzasadnione rozpacze, bo na wolnym treningu z szybszą końcówką biegła w sumie w szybszym tempie niż na pierwszym parkrunie. I wiadomość z ostatniej chwili: problem PMS się właśnie rozwiązał. Więc w sobotę pełna gotowość startowa!

Komentarze

1 thought on “Ultramaratończyk Dean Karnazes: drogi powrotnej nie ma”

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *