Walcz, walcz, walcz!

Walcz, choćby wszystkie cele – które widzisz – padły. Walcz, chociaż w tym katatonicznym stanie przedłużonego finiszu, będzie to się wydawało bez sensu. Walcz o każdy metr. Bo może zdecydować jedna sekunda.

Ruszamy do Pabianic z Warszawy o ósmej rano we trzech – Profesor, Kuba i ja. Tacy skoncentrowani na starcie, że nawet nie zrobimy sobie fotki w samochodzie. Na miejscu zbiera się całkiem spora reprezentacja KS Staszewscy. Trochę się mobilizujemy, bo zeszłoroczne wyniki dają nadzieję na podium w klasyfikacji drużynowej. Od razu uprzedzę: z naszym wynikiem 2019 w zeszłym roku bylibyśmy na pudle, teraz wystarcza to tylko na ósme miejsce. Więc fota niecałej zresztą reprezentacji nie z podium, tylko z trybun.

Wojtek, Paweł, Dorota, Paweł, Michał, Profesor, Kuba – 2/3 reprezentacji KS Staszewscy

Przed startem jem jak opętany. Wielka buła, jabłko, banan, piję kawę, izotonik. Reprezentanci patrzą na mnie dziwnie. Dopycham kulką Fit Bites, tylko jedną druga już nie wchodzi. Może te brakujące kalorie przełożą się na sekundy, których zabraknie?

Na tym biegam. Nie dlatego, że mi dali, tylko poprosiłem, żeby dali, bo to świetne, naturalne żele. I powiedziałem, że się odwdzięczę fotą po biegu, który pobiegnę na żelu Huma i kulkach Fit Bites.

Bieg jak bieg, w skrócie. Trasa w Pabianicach super, płaska, czasem leciutka fala. Początek z wiatrem, więc trzeba hamować, żeby nie było poniżej 3:50 min./km. Potem trochę gorzej. W jednej trzeciej dystansu dochodzi mnie facet w szarym dresie, na oko M-50. moja kategoria. Trochę się tasujemy, ale około dwóch trzecich trasy on ucieka do przodu, a ja trochę zostaję. Nie żebym jakoś zwolnił, ale tępy płyn wchodzi mi między tłoki, zamiast zyskiwać na każdym kilometrze 2-3 sekundy do tempa 4:00, tracę 3-4 sekundy. Profesor przede mną, wyprzedził mnie na piątym kilometrze, pobiegnie niesamowicie, złamie 1:23. Kuba za mną, do 10 kilometra jeszcze go widziałem za sobą, dobiegnie w 1:26, mały niedosyt, ale nowa życiówka.

A mnie życiówka odbiega. Jeszcze może mi pomóc wiatr w plecy na końcówce, ale wiatr jest wtedy oczywiście w mordę. Zawsze wiatr jest w mordę, kiedy możesz liczyć już tylko na wiatr. Nawet cisnę nieźle, ale ciągle brakuje tych pięciu sekund. Gdzie się podziała szybkość? Chyba tam gdzie młodość.

Człowiek musie mieć w życiu cel. Na trasie półmaratonu, który zapowiada się na lekką, niespektakularną i pozbawioną dramatyzmu porażkę też. Gonię gościa w szarym dresie. Może walczymy o to, który z nas stanie na podium w M-50. Dochodzę go na kilometr przed metą i napieram.

Takiej nauki nie odebrałem jeszcze na żadnym biegu. Napieraj, walcz. Nawet kiedy osiągnąłeś wszystkie cele, a inne – planowane złamanie 1:25:00 – stały się nieosiągalne. To też walcz, bo bieganie to walka. Nie biegnij, walcz.

Więc cisnę, bo słyszę tupot z tyłu. To gościu w niebieskiej koszulce, może być M-50, ale raczej M-40. Wyprzedza, ja kontruję, przy wbiegu na stadion znów wychodzi przede mnie, oddala się. Ale na ostatnim łuku stadionu, na którym finiszujemy ktoś z kibiców krzyczy „Brawo chłopaki!”. Czyli ktoś mi siedzi na plecach. Nie chcę dać ciała na ostatniej prostej, cisnę, walczę.

I może to decyduje o tym, że z Pabianic wracam wprawdzie z wynikiem 1:25:33, ale jednak uśmiechnięty. Za metą przybijamy piątki ze szczęśliwym Profesorem (Tomek mu na imię, ale biega jak profesor, zaczyna spokojnie, rozkręca się po pięciu kilometrach i stawia kropkę nad i profesorskim piórem), z Kubą który żuje w ustach niedosyt, ale cieszy się z życiówki. Idziemy na przedostatni zakręt, pokrzyczeć znajomym i nieznajomym.

Profesor (czarny dres) otrzymuje od Michała (weteran obozów w Rabce) nagrodę „dla najszybszego w KS Staszewscy”

I na koniec jest podium. Facet w szarym dresie ma na imię Marek. Rzeczywiście jest w M-50. Był kilkadziesiąt metrów za mną, ale wystartował z dalszej linii (ja wbiłem się do trzeciego rzędu), więc ma korzystniejszy czas netto ode mnie.

Ostatecznie okazuje się, że wygrałem. O JEDNĄ sekundę. Mówimy na coś takiego z Kingą „ciekawe życie psa” albo „pies na cztery łapy”. Tak się śmiejemy przed telefon, kiedy dzwonię się pochwalić.

A w drodze powrotnej już myślimy z Kubą, co zrobić, żeby jednak na Orlenie przeskoczyć niemożliwe. Żeby się cieszyć nie z sekundowego farta, tylko z pękającej trójki. Będzie DOMOWY OBÓZ BIEGOWY. Wśród Podopiecznych na ten eksperyment zdecydował się jeszcze Witek, któremu napisałem życiówkową prognozę 1:46 – i zrobił to niemal co do sekundy!

Komentarze

4 thoughts on “Walcz, walcz, walcz!”

  1. Pict, oby jednak było dobrze pogodowo. W Warszawie (też jednak biegnę, treningowo) i w Lublinie, bo głowę dam, że biegniesz maraton

  2. Biegnę lubelski, ale… tydzień po Wings For Life 😉 potrzebowałem dużo nowych bodźców, także wyzwania. Zobaczymy.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *