Spotykamy się o dziesiątej na przełęczy w miejscowości Lubomierz-Rzeki we czterech. Chcemy biec na Turbacza, ale kilometrów trochę za dużo, a droga dużo za ciężka. Nieprzetarty śnieg, ostatnie tchnienie zimy. Torujemy sobie w nim drogę zdobywamy Kudłoń, zbiegamy w dolinkę i chociaż schronisko na Turbaczu jest o jakieś 30-40 minut drogi, to zawracamy do samochodów. Oszczędzamy siły na obóz, na 17. Obóz Biegowy KS Staszewscy.
Tak wygląda obozowy prolog, na który zjeżdżają Ci najmocniejsi zwani Grupą Harpagan. Nie po to, żeby sobie powiesić dyplom harpagana nad łóżkiem, tylko żeby zwiększyć siłę oddziaływania obozowego bodźca. Każdemu jego bodziec.
Z całą grupą zaczynamy wieczornym biegiem na Krzywoń. Zima chowa się do lasu, udaje, że to będzie tylko takie mizianie, jakiś śnieżek pod stopami, a generalnie to już przedwiośnie, jak u Żeromskiego. Ale kiedy następnego dnia lecimy na Luboń dostaję osobistej podjarki. To z Lubonia zbiegałem kiedyś jak konie w galopie, a śnieg się burzył jak ta piana z pyska na obrazie Podkowińskiego. W schronisku roztaczam wizję i wszyscy zdaje się ją kupują – gnają w dół aż miło.
Walkę wiosny z zimą czuć w powietrzu. Jest mroźno, jakby w zimie. Słonecznie jak w lecie. Jest śnieg, ale w Gorcach. Bo w Beskidzie Wyspowym, na południowych stokach, to już raczej to, co na zdjęciu powyżej.
To foty z trzeciego dnia. Grupka uśmiechnięta (zdjęcie powyżej) biegnie z górnej Rdzawki na Stare Wierchy i stamtąd do Rabki. Każdemu jego bodziec, szczególnie, jeśli chce się oszczędzić siły na na jutrzejszy wbieg Policę.
Poszerzona grupka Harpagan (zdjęcie poniżej) biegnie z górnej Rdzawki przez Stare Wierchy na Tubacz. Kiedy dobiegamy pod schronisko jest jak w bajce. Bo to, że na Turbaczu będzie zero wiatru to bajka. A to, że będzie taki widok! Latami nie widziałem Tatr tak blisko, tak plastycznie, tak ostro, a może nawet nigdy.
Obóz to nie tylko widoki, nie tylko kilometry, to ludzie. Każdy człowiek to inna historia. W górach to heroiczne postawy Elizy i Rafała, którzy wyprzedzili sami siebie, a że są małżeństwem, to ich wymieniam w jednym zdaniu. To euforycznie biegająca Ania, która wyprzedziła swoją samoocenę, ale wiedzieliśmy, że ją wyprzedzi. To Paweł, którego pechowa kontuzja trzymała na uwięzi, więc było mu ciężej, .Wymieniać dalej? Nie, bo blog to nie książka telefoniczna.
Jeszcze tylko opowieść Maćka z gry terenowej, która była ukrytym treningiem progowym z zaliczaniem punktów kontrolnych oraz rozwiązywaniem zadań intelektualnych. Gra odbywała się w pięcioosobowych drużynach i Maciek świetnie wymyślił, że trzeba się wymienić telefonami. Ale w emocjach wymienił się numerem tylko z Tobiaszem. A potem okazało się, że po rozdzieleniu zadań/punktów kontrolnych w drużynie, jemu przypadło biec razem z Tobiaszem do tego samego punktu.
Ubawiliśmy się na integracji po pachy. Jak to czytam, to nie jest to już takie śmieszne. Może tak właśnie jest na obozie, że co było w Rabce, zostaje w Rabce. I tylko w tym jednym jedynym punkcie w czasoprzestrzeni, w marcową sobotę w Willi Ela to jest najśmieszniejsza rzecz na świecie. Na świecie, który jest taki piękny, a jeszcze piękniejszy, kiedy człowiek tyle czasu i uwagi poświęca na trening, regenerację, integrację i po prostu bycie, że może nie martwić się Putinem-skurwysynem albo szumem samolotów nad głową.
Te Tatry normalnie oszalały. A z obozu tradycyjnie przywieźliśmy do Warszawy wiosnę. Ciepłe powietrze i nadzieję.