Dzieciaki wracają do szkół, opowiadają sobie, gdzie były, pokazują sobie zdjęcia z wakacji. To i ja pokażę Wam moje.
Z każdego wyjazdu wybrałem jedno. Co zdjęcie, to historia lub refleksja. Bo po to przecież robi się zdjęcia.

Tu z Małym Yodą na Malinowskiej Skale, odwoziłem go w Gorce do dziadków przez Beskid Śląski. Pierwsze w zasadzie nocowanie w schronisku.
Zagrały mi tu wszystkie sentymentalne nuty. Byłem w tym miejscu z tatą, potem z Dzikim, potem ze starszymi dziećmi i ich mamą. Za każdym razem z plecakiem na stelażu (najpierw taki z metalowymi rurkami, potem już nowocześniejszym, z tzw. stelażem wbudowanym). W pionierkach. Ciężkie chodzenie po górach w stylu oblężniczym.
A teraz z Małym Yodą zrobiliśmy marszobieg z Przysłopu pod Baranią Górą na Skrzyczne. Po płaskim albo lekko z górki biegliśmy. Na lekko, w butach biegowych i z biegowymi plecaczkami. Czasy się zmieniają.

Dwie moje miłości na zdjęciu. Stara – choć może to nie najładniejsze słowo, ale nie rdzewieje – czyli Kinga. I nowa czyli rower.
Rower na Suwalszczyźnie jest tak przyjemny. Jest egalitarny, wyjechaliśmy z grupką znajomych, w sumie 10 osób i każdy dawał radę. Fakt że my z Kingą i z Anką dokładaliśmy sobie jeszcze rano bieganie. Dziewczyny krótsze, jakby nagrywały półgodzinne podcasty „ploteczki o świecie”. Ja dłuższe, bo zacząłem już robić wytrzymałość pod maraton.
Rower to też pokusa. Bo – przyznam Wam się – czasem nie chciało mi się robić kolejnego treningu biegowego. A rower zawsze nęci, mruga oczkiem, szepce wsiadaj.

Równia pod Śnieżką. W Karkonosze pojechaliśmy w trójkę. Tu też był marszobieg. I wydurnianie się do aparatu.
Oprócz standardowej wycieczki na Śnieżkę przez Pielgrzymy i Słonecznik (gdzie wspinaczka po skałach była tak radosna, że szkoda było czasu na fotografie) zrobiliśmy objazd Gór Izerskich na rowerze. Tam postawili na turystykę rowerową, masa wypożyczalni, w górach sporo dobrych szutrów i asfaltów w rozmiarze ścieżki. Góry Izerskie są dość płaskie, śmiga się po nich cudownie. Nie mieliśmy rowerów, więc wypożyczyliśmy elektryki, bodaj 160 pln za rower – więc wyszedł nam chyba najdroższy dzień wakacji. Ale nie wiem czy nie najmocniej zapamietany.

Skończyliśmy w Borach Tucholskich. Byłem tu kiedyś z mamą, opowiadam zawsze, jak poszliśmy z naszymi gospodarzami rano na grzyby i znalazłem siedem. Gdy inni mieli całe siaty, całe wiadra. Od tego momentu rodzicom zaczęło świtać w głowie, że jestem daltonistą.
Tu też infrastruktura rowerowa zachwyca. Sieć ścieżek poprowadzonych przy drogach nazywa się Kaszubską Marszrutą. A za moimi plecami – kompletnie nieuczęszczana asfaltowa droga przez las, przez dobre 10 km spotkaliśmy tu więcej rowerzystów niż samochodów.
Biegałem już uczciwie. Były podbiegi, były niezbyt udane próby biegania w długich końcówek w tempie submaratońskim. Wychodzi niestety bardzo sub, bo na maraton planuję tempo ok. 4:15 min./km, a te końcówki przy 3 km wychodziły jeszcze po ok. 4:30, ale przy 10 km (co tydzień dodaję 1 km) wychodzą już raczej po 5:00. Ale jestem w tym konsekwentny.
Była też trzydziestka nad morzem – pojechaliśmy tam odwiedzić serdeczne koleżanki Kingi, które okupują tam plażę.
Był rower, były kajaki. A wieczorem Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce w telewizorze. Domek, w którym mieszkaliśmy tak zadbany i czysty, że Kinga z autentycznym smutkiem stwierdziła raz: „Boję się, że pani gospodyni ma w domu czyściej ode mnie”.
To oczywiście niemożliwe.

I z Kaszub jeszcze dodatkowe zdjęcie, selfik znad jeziora. Żeby jeszcze chwilę ogrzać serce świeżymi wspomnieniami.
Gdyby na jesieni nie było startów w zawodach biegowych, to szłoby się pochlastać po wakacjach. W niedzielę startuję w Biegu Przez Most, będzie bodziec przed Maratonem Warszawskim. Jeszcze sporo muszę pomieszać w treningu we wrześniu, żeby wydobyć formę na wierzch. Bo dzisiejszy parkrun o pół minuty poniżej oczekiwań, ledwo 20:21.
A rower na razie w odstawkę.