Po obozie będę mówił do Podopiecznych na podbiegach, tempie progowym albo innym treningu do upadłego: Masz Zwardoń w sercu?! Albo: przeżyłaś Zwardoń, ciśnij! Albo: A teraz włącz Zwardoń!
Ta zbitka spółgłosek zawsze mi się podobała, tylko nie wiedziałem dlaczego. Teraz rozumiem, Zwardoń to coś takiego jak „zbroja”, jak „silni, zwarci, gotowi”. Ale „zbroja”, taka specjalna, którą się nosi w sobie, nie na sobie, to chyba najlepsze skojarzenie.
Kiedy stanęliśmy w upalne, środowe przedpołudnie na placyku w Zwardoniu przed piętnastokilometrowym podbiegiem na Wielką Raczę, nie wiedzieliśmy jeszcze co nas czeka. Okazało się, że ktoś włączył piekarnik, picie trzeba sobie było przez te piętnaście kilometrów nieźle dozować, a trasy nie dało się śmignąć – o ile ktoś nie był Staszkiem albo którymś z młodych braci W. – bo co chwila dostawało się w twarz stromym podejściem.
Ogólnie pierwszy odcinek był jak cios bejsbolem w zbroję. I ustawił cały obóz. Zapowiedziałem, że będzie najtrudniejszy z naszych 15 dotychczasowych obozów, ale nie wiedziałem jeszcze jak trudny. Że aby sprostać przewyższeniom, upałom, trudom i morderczemu wbiegowi na Pilsko z Hali Miziowej trzeba mieć Zwardoń w sobie. Wygrali bracia W. przed Staszkiem.
Wiedziałem, że rozegramy najpiękniejszy mecz siatkówki na świecie. Na niższym poziomie niż reprezentacja w Tokio, ale w najładniejszej „hali”. A raczej na hali.
Wiedziałem, że będzie pięknie. Widokowo – widzicie na zdjęciach? I sportowo: co cię nie zabije, to cię Zwardoń.
Po pięciu dniach biegu, około 110 km na liczniku i pokonaniu aż 5,5 tys. metrów przewyższenia zdobyliśmy Babią Górę. Inaczej niż zwykle, bo niemal alpejskim żółtym szlakiem. I dobiegając do niej od zachodniej strony. Starając się zdążyć przed burzą (zdążyliśmy) i wbić w okienko pogodowo-widokowe (w zasadzie się udało).
Przejmujący wiatr na szczycie był jak finał wielkiego spektaklu. A Babia Góra mogłaby dostać nową nazwę – Szczyt Trudności. Obóz tak piękny i surowy, jakiego jeszcze nie było. Ciągle przeżywam ten Zwardoń w sobie i pewnie nie ja jeden.
A Ty? Masz w sobie Zwardoń?
2 thoughts on “Zwardoń”
Jak miałem 15 lat byłem przez miesiąc na szkolnej wymianie w szkole w Cadcy na Słowacji (trochę to dziwne wysyłać uczniów z liceum z Polski na wymianę do szkoły na Słowacji i zakładać, że się po Polsko-Słowacku dogadają; pod koniec pobytu wydawało mi się, że mówie całkiem dobrze po Słowacku, do momentu aż się dowiedziałem, że moim rozmówcom się wydaje że to oni mówią całkiem dobrze po Polsku) i w któryś weekend postanowiłem wybrać się przez góry do Zwardonia, albo chodziać do Skalite i wrócić pociągiem.
Przy czym to było we wczesnym marcu, ja nigdy wcześniej w życiu nie byłem w górach w zimie, więc nie miałem pojęcia ile śniegu jest kilkaset metrów wyżej. Na dole robiło się już wiosennie, ale na górze zapadałem się w śniegu po uda i szedłem całkiem nieprzetartym szlakiem… Zawróciłem gdy minęło kilka godzin, szlak zaczął schodzić z powrotem w dół i na tym zejściu zacząłem zapadać się w śniegu po pachy. Stwierdziłem, że jeśli później będę musiał zawrócić, to może nie starczy mi siły znowu podejść, a i buty, spodnie etc. miałem też całkiem przemoczone.
Jak teraz próbuję przeanalizować topografię tej okolicy, to wychodzi mi że musiałem przejść w tym śniegu 9 z 15 km pomiędzy Cadcą a Skalite i podszedłem z 400 m.n.p.m na 900 m.n.p.m. Jak wracałem to zmierzchało…
Jullas – ja na wymianie nie byłem, ale mając 20 lat wybrałem się na powitanie wiosny w górach. Chciałem wejść na Wielką Raczę i dalej na Przegibek… wycofałem się gdzieś tak po pół godzinie drogi, podjechałem pociągiem do Soli, a potem na nogach piechotą do Kolonii i stamtąd udało mi się dojść do Przegibka najprostszą drogą – i tak w śniegu po kolana, pamiętam, jak raz mi w zaspie został but.
Dzięki, że mi odświeżyłeś te wspomnienia – czyli jednak spałem kiedyś na Przegibku, a wyleciało mi to z głowy.